TOMCZYK: Odezwa do syna
Pisanie niejednokrotnie przybiera formę autoterapii. Niezależnie od tego, czy będzie to pamiętnik nastolatki z przedmieścia, czy poważna beletrystyka uznanego autora/autorki. Piszący odreagowują wydarzenia życiowe, z którymi słabo sobie radzą albo nie radzą w ogóle. Opisują traumy z przeszłości, wydarzenia, które zaważyły na ich poczuciu komfortu i bezpieczeństwa, bądź też wpłynęły na to, gdzie są oraz kim są – i dlaczego. Niekiedy manifestują uczucia, przemyślenia, poglądy, o których nie potrafią powiedzieć wprost. Bo to za trudne, zbyt bolesne. Albo adresat wyznania jest niedostępny, czasem zbyt młody, by cokolwiek zrozumieć.
Tak odczytuję “Argonautów” Maggie Nelson. Jako wyznanie skierowane do syna Iggiego, a wynikające z potrzeby wytłumaczenia chłopcu, obecnie małemu, ale w przyszłości mężczyźnie (lub kobiecie – “urodziłem się jako kobieta i zobacz, jak to się skończyło”), świata i rodziny, jaką Maggie i jej druga połowa – Harry mu zafundowali.
Harry, osoba niebinarna płciowo, podczas zakupów dyni na Halloween płaci kartą kredytową wystawioną na swoje nazwisko, tj. Harriet Dodge. Jest już po terapii hormonalnej, zewnętrznie wygląda jak mężczyzna. Kiedy widzi zdziwienie obsługującego go sprzedawcy, próbuje wytłumaczyć sytuację słowami “to skomplikowane”. Sprzedawca odpowiada: “to wcale nie jest skomplikowane”.
Mnie jednak TO wydaje się bardzo skomplikowane. I chyba dla Maggie też jest takie. Stąd ta książka. Autorka czuje potrzebę opowiedzenia swojej historii światu, ale przede wszystkim swojemu synowi, by – syn w przyszłości, świat już teraz – potrafili ją i Harrego zrozumieć, wszyć się pod ich skórę i odczuć każdym nerwem to, czego oni doświadczają na co dzień. Pomijając odwołania do ideologii i filozofii związanej z pojęciem queer, “Argonauci” są przede wszystkim opowiedzianą migawkami historią miłości “dwóch ludzkich zwierząt, z których jedno szczęśliwie nie jest ani mężczyzną, ani kobietą, a drugie to (mniej więcej) kobieta”. Nie jest to miłość łatwa, jak z obrazka taniego harlequina, bo i tożsamość Harrego oraz jego przeszłość naznaczone są piętnem wieloznaczności i jednocześnie niedopowiedzenia.
Harry, adoptowany jeszcze przed narodzinami, nigdy nie poznał biologicznego ojca. Z matką lesbijką spotkał się w dorosłym życiu – pracowała jako prostytutka. Jego biologiczny brat był narkomanem. Harry pół życia ukrywał się pod bandażami, ciasno krępując nimi klatkę piersiową. Maggie żałowała, kiedy poddawał się mastektomii, ale wiedziała, że dzięki temu będzie szczęśliwy. Potem zmarła mu adopcyjna matka, którą bardzo kochał. Momenty szczęścia, jak warkocz, Nelson przeplata dojmującym smutkiem.
W jednej z rozmów Harry pyta Maggie, czy wie, jak to jest nie czuć się ani kobietą, ani mężczyzną. Dla mnie to kluczowe pytanie. Bo jak to jest nie znać swojego pochodzenia, biologicznych rodziców, czasem nawet daty urodzenia (jak np. Jude, bohater “Małego życia” H. Yanagihary)? Mieć w życiorysie białe plamy, których nikt nie jest w stanie wypełnić? Albo wypełnienie jest niesatysfakcjonujące? A co dopiero, kiedy trudno określić swoją tożsamość płciową?
Sam Smith w jednym z wywiadów poprosił, by zwracać się do niego per “oni”. Podobnie jak Harry, nie czuł przynależności do żadnej z płci. Myślę, że to ważny głos. Oto osoba publiczna – ceniony brytyjski muzyk – oznajmiła światu, że jest niebinarna płciowo. Maggie Nelson, za zgodą Harrego, poszła o krok dalej. Nie skończyło się jedynie na wyznaniu: oto ja! Nelson opowiedziała o związku opartym na zrozumieniu, lesbijskim seksie, ślubie zawartym w pośpiechu w związku ze zmianą prawa, relacji z pasierbem, częściowym procesie przemiany Harriet w Harrego, poczęciu własnego dziecka, śmierci bliskiej osoby. I zrobiła to w sposób zwięzły i oszczędny. Bez epatowania dramatyzmem i zbędnymi emocjami. Bez zadawania pytań. Pokazała patchworkową rodzinę. Bardziej nietypową, jednak borykającą się z problemami właściwymi wszystkim rodzinom.
Samej Nelson bardzo tu mało. Nie chce pisać o sobie, swoich przeżyciach, co wyraźnie zaznacza, kiedy wspomina o walce Iggiego z neurotoksyną. Jedynie czasem, jakby mimochodem, pojawiają się odniesienia do jej stanu emocjonalnego, jak na przykład gdy pisze o tym, że martwiła się o Harrego po operacji. Ta ukryta emocjonalność stanowi dla mnie zagadkę, ale być może Nelson nie chciała “sprzedać” wszystkiego i zachować dla siebie odrobinę prywatności.
Jest w “Argonautach” coś, za co muszę Nelson podziękować. Chodzi o sformułowanie “samodzielna matka” (w odniesieniu do sformułowania “samotna matka”). Samotna matka to taka, której nam żal, bo jest sama (w domyśle: ktoś ją i dziecko zostawił). Samodzielna matka (patrz: samodzielne stanowisko w miejscu pracy) jest silna i (nawet jeśli ktoś ją i dziecko zostawił) sama radzi sobie z trudami rodzicielstwa. Warto, o ile jeszcze tego nie zrobiliście, „samodzielną matkę” na stałe dodać do swojego słownika.
A sam mit o Argonautach? Jak obeszła się z nim autorka? Odpowiedź brzmi: tradycyjnie. Oto życie jej i Harrego jest ciężką przeprawą, pełną wyzwań i niebezpieczeństw, ale z nadzieją na znalezienie złotego runa. Czego serdecznie im życzę.
KATJA TOMCZYK
Maggie Nelson, “Argonauci”, tłum. Kaja Gucio, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2020.