BILIŃSKA-STECYSZYN: Rąbnięta Stachurą

Fot. Hanna Bilińska-Stecyszyn

“W nadgranicznym Gubinie młoda kobieta, wysmukła blondynka, za którą można obejrzeć się na ulicy, zadbana, będąca żoną i matką, popełniła samobójstwo. Próbowano szukać przyczyn. Przy zmarłej znaleziono list pożegnalny: »Źle się czuję! Robię dobrze i źle. Nie mogę sobie poradzić. Wybrałam słuszną drogę – może nie?! […] Tyle wystarczy. Nie chcę nikogo obwiniać. Umieram na… Stachurę«”. (z reportażu M. Kowalskiej-Masłowskiej w “Nadodrzu” z 1987 r.).

Na taką informację natrafiłam, ledwo w bibliotece, z zamiarem przekartkowania, otworzyłam książkę Mariana Buchowskiego “Stachura. Biografia i legenda”. W roku 1987 już od dawna nie mieszkałam “w nadgranicznym  Gubinie”, ale oczywiście ta wzmianka zachęciła mnie do wypożyczenia książki. To solidne kompendium wiedzy o Stachurze, zwłaszcza o jego twórczości, ale… Dzieło, przypominające raczej pracę naukową, wydane zostało w 1992 r. i to widać, dziś inaczej się pisze biografie. Żeby oddać sprawiedliwość autorowi – natrafiłam też w necie na informację o jeszcze jednej jego książce o Stachurze: “Buty Ikara”, wydanej w 2014 roku. Już sam tytuł budzi nadzieję na jakiś świeższy powiew…

Prócz gubińskiego, wątków lubuskich związanych z Edwardem Stachurą jest kilka. Jeden z nich to ten, że po śmierci autora “Się” urządzano w Zielonej Górze (jak i w wielu innych miejscach w Polsce) “Stachuriady”. Jedna z nich nawet otarła się o skandal, gdy pewien spektakl oparty na tekstach Steda wzbudził głośne oburzenie widowni, według której szargano świętość. Główne zaś lubusianum dotyczy “Siekierezady”. Czytając ją w latach 80. sądziłam, że akcja powieści rozgrywa się na wyrębie w Bieszczadach, jak zapewne i wielu myślało – ale już od dawna wiem, że toczy się w Lubuskiem. Powieściowa Hopla to Kotla koło Nowej Soli. Tam Stachura pracował przy wycince drzew. Nie całkiem dobrze mu wychodziło to drwalstwo (tego dowiedziałam się teraz), ale tambylcom pozostawił dobre wspomnienia – no i oczywiście plonem jest jedno z dzieł jego życia.

Już za tego życia zaczęła się rodzić legenda, która z całą mocą wybuchła po śmierci pisarza. Czy równie silna jest do dziś? Narodzili się nowi bardowie, Stachurę ledwie się przypomina – to normalna kolej rzeczy.

Poznałam go dzięki Trójce. W moich latach studenckich radiowęzeł w akademiku regularnie transmitował trójkowy program, w tym “Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy”, zwany Iteerem (ITR – przerodził się potem w IMA). Przez pewien czas do ITR-u przychodził Edward Stachura i śpiewał swoje piosenki. Z książki Buchowskiego dowiaduję się, że zdjęto je z anteny, bo nie podobały się słuchaczom. Mnie też wydawały się co najmniej dziwne. Że wykonawca akompaniował sobie na gitarze dość nieporadnie, tego nie umiałam wyczuć mało subtelnym uchem, ale ten jego głos! On po prostu “nie miał głosu”. Teksty też nie wszystkie rzucały mnie na kolana. Lecz ta dziwność miała dla mnie posmak czegoś niezwykłego, no i skoro nadawała to Trójka, znaczyło, że jest to wysoka półka, bo ja Trójce, kształtującej mój gust nie tylko muzyczny, wierzyłam bezkrytycznie. Jak się okazuje, Stachura miał pełną świadomość swych wokalnych niedostatków. A że wymyślał jakieś melodie do swoich tekstów i w wersji śpiewanej je prezentował – ja to doskonale rozumiem. Sama też w tamtych czasach swoje wiersze lubiłam podśpiewywać (oczywiście wyłącznie na prywatny użytek!) , a melodie pamiętam do dziś.

W tamtych stachurowo – trójkowych czasach piosenki Steda robiły na mnie wielkie wrażenie. Mimo takich naiwności tekstowych jak “dziewczęce serce coraz bardziej twardnieje”, moje serce rozrywało się na kawałki, gdy poeta łkał: “Lecz jeszcze, o, pani,/ Doczekasz się dnia,/ Zabraknie ci psa,/ Zabraknie ci psa”… Bardzo mnie też poruszały słowa “Niemowy”: “Nie mówię,/ Nie otwieram ust,/ Bo już mi niewymownie żal/ Moich do ciebie słów./ Wagony słów!/ Węglarki słów!/ Prawdziwe złoto, diamenty, perły,/ Bardzo niewiele sztucznej biżuterii!/ Miłości bujnej, cudnej kuźnie/ I wszystko w próżnię, w próżnię, w próżnię!”.

O śmierci Stachury (zmarł 24 lipca 1979 r.) dowiedziałam się podczas popasu w Międzyrzeczu w trakcie spływu kajakowego na Obrze tegoż właśnie lata 1979 roku – ktoś kupił w kiosku gazetę. Znałam trochę twórczość poety, nie tylko piosenki, z łamów jakichś “Literatur” czy tp., i bardzo mnie ta wiadomość zasmuciła. Po powrocie ze spływu zaraz poleciałam do księgarni, żeby mieć na własność jakieś książki Steda, a nie jedynie wypożyczać z biblioteki. Były tylko dwie, obie wydane w r. 1977: “Opowiadania” (jedne z najwcześniejszych tekstów Stachury, jeszcze z lat 60.; w nich dwie części: “Jeden dzień” i “Falując na wietrze”) i “Się”. Mam je do dziś.

Jednak legenda Stachury tylko mnie omusnęła. Na pełne zatopienie się w niej byłam już za stara. Już nie licealistka ani nawet nie studentka, tylko pani nauczycielka, z konieczności poukładana i ucząca się odpowiedzialności, bardzo daleka od Stachurowego modelu życia. Ponadto “Się” nie jest uważane za szczególnie dobre dzieło Stachury.

A jednak… Wstrząsnęła mną nie tylko fabuła opowiadań – często afabularnych – ale i język. Podobno ta specyficzna składnia Stachury wzięła się m.in. z wpływu składni francuskiej (Sted urodził się i do jedenastego roku życia mieszkał we Francji). Byłam “chora”, gdy te książki przeczytałam. Nie do tego stopnia, co ta kobieta z Gubina, by odbierać sobie życie, ale naprawdę mocno mnie rąbnęły. On tak żył jak pisał i pisał jak żył, a mnie jakby ktoś grzebał w świeżej ranie. Bałam się – przymuszona do dorosłości, spętana społecznym konwenansem – definiować tę “chorobę”, ale wiem, co to było. Żal za wolnością i bezpowrotnie utraconą pierwszą młodością.

Znawcy twierdzą, że Stachura chorował na poriomanię (przymus wędrowania, włóczęgi), pełne tego świadectwo znajdujemy w jego twórczości. Aczkolwiek i jemu w swym “życiopisaniu” wygodniej było zataić tak nieromantyczne wątki jak  utrzymywanie się z hazardu (przez długie lata grywał w pokera) czy korzystanie z licznych stypendiów. Ale ja wtedy nie wiedziałam o tym. Dla mnie, niczym Majster Bieda, był “wędrowcem bożym”.

Po raz drugi zostałam rąbnięta Stachurą parę lat później. Stachurą śpiewanym. W programie telewizyjnym wystąpił Marek Gałązka z zespołem “Po drodze”. Pierwszy raz go wtedy widziałam i słyszałam. Rąbnęło mnie oczywiście to: “Życie to jest teatr, mówisz ciągle, opowiadasz;/ Maski coraz inne, coraz mylne się zakłada”.  A najbardziej, aż do trzewi, poruszyły mnie słowa: “Ty – ty prawdziwej nie uronisz łzy./ Ty najwyżej w górę wznosisz brwi./ I niezaraźliwy wcale jest twój śmiech./ Bo ty grasz!/ Ja – duszę na ramieniu wiecznie mam…/ Cały jestem zbudowany z ran…”.  Potem “Życie to nie teatr” spopularyzował Jacek Różański, lecz ja wolę wersję Gałązki. W dodatku to nazwisko! Przywodzące na myśl Stachurową Gałązkę Jabłoni, jak pisarz nazywał swą ukochaną…

Dzisiaj tę piosenkę wszyscy znają i jej przywołanie może wydać się banalne – ale ja wtedy z jej powodu prawie całą noc nie spałam! Wciąż miałam w uszach te rany i niezaraźliwy śmiech, i to piękne brzmienie instrumentów grupy “Po drodze”, szczególnie skrzypiec… Jeszcze potem przez cały następny dzień – była to niedziela – przepełniało mnie brzmienie tych słów i dźwięków, wędrowałam ze Stedem i wraz z nim cierpiałam.

A w poniedziałek wróciła proza życia i – poszłam na ósmą do pracy.

 

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN