Czas na poezję: MARCIN KURCBUCH

Fot. Z archiwum Autora.

jedyne co pamiętam. desperacja

w drodze na statek kosmiczny
byliśmy śmieszni.
żałosne kukiełki z wielkiej planety

chcieliśmy powiedzieć
to nie tak jeszcze wszystko się ułoży

lecz ziemia rozpadała się pod nami
zawiodła siła odśrodkowa
puściły odwieczne wiązadła
ogień pomieszał się z wodą
powietrze z trucizną
już nikomu nie było do śmiechu

w kolejce stał mężczyzna
z kodem dostępu (cudem zdobytym!)
prawie wytartym.
po przydział dożywocie na pokładzie
lub w obcej kolonii
z dala od ukochanej gwiazdy.

niepewny przyszłości
połamał kartę z chipem
krzycząc
nie rzucim ziemi skąd nasz ród

wciąż go wspominam
nadal nie wiem gdzie jest moja ziemia.
zostało trochę prochu
na dnie (karty) pamięci

 

kosmo. rasizm

wszechświat oferuje wiele
mądrych ras
prawo różnorodności niczym gong rozbrzmiewa
w spójnej galaktyce
z jego częstotliwością płynie wyzwolenie

bezustannie głusi
sortujemy murzynów żółtych tęczowych
z napędem na dwa koła zamiast nóg
od lepszego projektanta i z przeceny w Lidlu

niegotowi
by na Hyperionie* zintegrować się z tajemnicą
doświadczyć matczynej miłości Amalthei
żyć według kodeksu księżnej Dione

rozmieniamy jedną rasę ziemską na drobne
różnice w odcieniach skóry

*Nazwy księżyców Saturna (Hyperion i Dione) oraz Jowisza (Amalthea) pochodzą od imion greckich bogów.

 

nieskończony

na słonecznej drodze w górach
przytulisz się do miękkiego dywanu
ramiona zadrżą w ostatnim porywie
oddech weźmiesz już po drugiej stronie
obrany z niedoskonałości
pozostaniesz szczerą cząstką światła

na chłodnych polach przodków
nie doczekasz się wyroku
sam odpytasz się z listy grzechów
rzetelne rozliczenie nakreśli nowy kierunek

z szyi zrzucisz kamienny łańcuch
pokornie przejdziesz po definicjach śmierci
niczym po moście rozpiętym nad otchłanią
roztrzaskane teologie legną u stóp
zero absolutne dotknie wszelkich wyobrażeń
zamrozi piekło i wewnętrznego diabła

dusza nie zazna rozproszenia
jesteś nieskończony

 

natura

narodziła kolory
nagrodziła moje oczy
zgromadziła wiele miłości

ludzie gromadzą
w sobie nienawiść
nagradzają
kłamców
rodzą
kamienie

nie zagrodziła swoich włości
naiwna jest i czeka
na czułość
aż ucałujesz ją w drzewo

pomija nieważne sprawy
zdeptany kasztan
wycieka z niego sperma
aborcja w sosie łagodnym

nie składa kasztanowych ludzików
nie bawi się nimi
dość że ludzie bawią się sobą nawzajem

 

wrażliwość i chlorofeel

jeśli chcesz poznać tajemnicę trawnika
wsłuchaj się w popołudniowy wiatr
lub w poranną mrówkę. zajrzyj źdźbłem
w swoim oku głębiej niech zakłuje w płucach
ta modlitwa o drobinę wrażliwości
i symetrię między polem a tym co dziś jeszcze
nazywamy człowiekiem.

niech popłynie w tobie krew zielona
a poczujesz miętę do każdego. pocałujesz krzewinki
biedne staruszki ledwo stojące o własnych siłach
dodasz im miłości. na kolanach będziesz
płakać i podlewać trawnik
gdy zrozumiesz wszechświat jaki w sobie kryje.

obyś się zachwycał małym skrawkiem ziemi
niepozornym rajem który wyrósł tuż przed tobą.
teraz powstań

idź i odtąd nie depcz więcej.

 

telefony są czarne

telefony są czarne
słuchawki lekko popieprzone
ironią zawartych w milczeniu przekazów.

wiesz jak zżera mnie ta cisza
brak słów burczy w żołądku
ciężka przerwa między myślami
zawiesza się nad każdym
niewypowiedzeniem.

nie ma wolności
po zarejestrowaniu numeru na kartę
u dowolnego najlepszego operatora. chcą cię kupić
za tysiąc złotych do wszystkich sieci.

pięćdziesiąt gigabajtów
ważą słowa połykane w bólu.