ZENDEROWSKI: Moje kochane Bałkany

Fot. Pixabay.com

Tym razem do Macedonii wjeżdżałem przygnębiony widokiem setek, może dziesiątek tysięcy uciekinierów skoncentrowanych w obozie dla uchodźców nadzorowanym przez UNHCR w Preszewie – miejscowości przy granicy serbsko-macedońskiej. Dokładnie pięć lat temu wraz z kolegami prowadziliśmy w tym regionie badania nad uwarunkowaniami konfliktu serbsko-albańskiego (Albańczycy stanowią w tzw. Dolinie Preszewa większość populacji w kilku miejscowościach). Nigdy bym nie przypuszczał, że ów spór może zostać przesłonięty pojawieniem się przybyszów z dalekich krajów, uciekających przed koszmarem trwającej kilka lat wojny domowej, w której przy zupełnej obojętności świata zginęło kilkaset tysięcy ludzi. Myślę także, że miejscowi, tym bardziej nieobeznani z wielką polityką międzynarodową, musieli być pojawieniem się imigrantów – w takiej masie i w takim umaszczeniu – niezwykle zaskoczeni. Z całym szacunkiem, ale miejscowi Albańczycy i Serbowie raczej nie odróżniają Bagdadu od Bahrajnu czy Libanu od Libii.

Dla nich to wszystko jest isty kurac. Z drugiej strony te mgliste wyobrażenia o tych, co dalej od nich na południe, mają przedziwną moc terapeutyczną, a spotkanie się z nimi (przybyszami z Bliskiego Wschodu i Afryki Północnej) musiało oznaczać dla nich radykalne przewartościowanie dotychczasowych, prywatnych wyobrażeń o sobie jako mieszkańcach skrajnego zadupia. Okazało się bowiem, że owo zadupie stało się ważnym miejscem na drodze z totalnego zadupia do niezadupia, a zatem nie było zadupiem w ścisłym tego słowa znaczeniu. Preszewo jakby awansowało w ten sposób na mapie politycznej i cywilizacyjnej. Preszewo stało się odtąd granicą między światem cywilizowanym a światem zadupiastym, czego potwierdzeniem miały być unijne i ONZ-owskie flagi, policja i wojskowi postawieni na wachcie i czysta woda w kranie na miejscowym dworcu kolejowym.

Dokładnie 10 metrów od obozu dla uchodźców stoi rozwalająca się budka z pleskawicami i innymi bałkańskimi hamburgerami, z usług której korzystali i Serbowie, i Albańczycy. Tak leniwie, bez przekonania, rzadko, bez pośpiechu, bo czasu w Preszewie jest chyba najwięcej na świecie. Gdyby można było nim handlować, powstałyby tu dzielnice biznesowe jak w City w Londynie. Ale póki co, złoto, gaz, ropa, a nawet woda notowane są na giełdach, ale czas nie. Ciekawe, prawda? Tym razem klientami byli niemal wyłącznie mieszkańcy Bliskiego Wschodu i krajów Magrebu. Bar powiększył się o ok. 150% powierzchni. Kobieta obsługująca ten interes mieszczący się na niespełna 6-7 metrach kwadratowych musiała przejść przyspieszony kurs angielskiego i francuskiego, bo arabskiego, nie wspominając już o suahili, by raczej nie ogarnęła. I tak zobaczywszy nas, Słowian zachodnich, uśmiechnęła się szeroko, jakbyśmy stali się czymś w rodzaju indoeuropejskiego poselstwa pocieszenia i nadziei na lepsze czasy. No bo niby co robią w takim miejscu biali indoeuropejczycy. Przez chwilę czuliśmy się jak kosmonauci lądujący na Marsie zupełnie przypadkowo, gdyż powinniśmy byli na Księżycu.

I tak dojechaliśmy pod wieczór nad przedmieścia Veles (d. Titov Veles), miasta, które dla mnie stanowi leniwą i nienarzucającą się światu nieoficjalną stolicę Bałkanów. Wykąpawszy się w jeziorze o wdzięcznej nazwie Mladost, zajęliśmy na miejscowym dworcu kolejowym miejsca, w których spałem już chyba z dziesięć razy i które zapewne znam lepiej niż niejeden mieszkaniec tego miasta. Ten skąpany w słońcu postjugosłowiański dworzec z niemieckim (frankfurckim) zegarem dworcowym, pamiętającym czasy przedwojennej Jugosławii, był właśnie w fazie rekonstrukcji. Być może dla miejscowych oznacza to progres, zmianę na lepsze, udoskonalenie, preludium do zakupu kolejowego taboru z Chin zapowiadanego na koniec 2015 roku. Dla mnie osobiście obserwowanie prac remontowych było jak udział w pogrzebie miejsca, które szczególnie ukochałem, na którym przespałem łącznie chyba z miesiąc, na którym ogoliłem się i zaciąłem kilka razy. W którym rozmyślałem o najważniejszych sprawach w swoim życiu, o największych porażkach i najbardziej obłąkanych nadziejach. O życiu szczęśliwym, niepospiesznym, leniwym lecz gorliwym, o szczęściu niezbyt wielkim ale wystarczającym do ucieszenia się na całe lata. Patrząc na ten dworzec, czułem się jak w domu, choć dom ten był mi w swej postaci obcy. Jednocześnie miał w sobie coś, co pozwalało udomowić każdego przybłędę. Korzystałem też z dworcowej toalety, ale tę traumę wolałbym pozbawić jakiegokolwiek komentarza. Wystarczy, iż powiem, że po wizycie w niej siedziałem w skupieniu przez ok. 30 minut i patrzyłem tylko w jedno miejsce, licząc na to, że z tego właśnie miejsca odezwie się głos mówiący, że to nieprawda, co tam zobaczyłem. Tam karmiłem (chyba) bezdomne psy resztkami z niedojedzonej charytatywnie konserwy, tam poznałem wielu miejscowych kolejarzy i kierowców tirów, z którymi wypiłem kilka dobrych litrów rakii. Tam się porzygałem, kiedy trzeba było ulżyć cierpieniom żołądka, gdy wypiło się za dużo lub gdy towar okazał się nie pierwszej jakości, mimo zapewnień gospodarzy. Tam nierzadko w trudzie formowałem swoje nienoworoczne przyrzeczenia, że jak wrócę z Veles do domu, to to i tamto. Z reguły nic z tego nie wychodziło, więc do Veles obsesyjnie wracałem jak pijak do sklepu 24h o każdej porze nocy i dnia czy jak notoryczny grzesznik do Częstochowy. W Veles musi być zakopany jakiś magiczny kamień – magnes ściągający w to miejsce wszystkich sezonowych włóczęgów, oferując im pełne nostalgii spojrzenia na wierzchołek lokalnej góry, która nawet nie wiem jak się nazywa. Bo chyba nawet nie ma nazwy.

Gdy w okolicy dworca w Veles bez przekonania popijaliśmy Skopsko za jedyne 2,70 zł (gdyby wpuścić na ten rynek Harnasia za 1,70 zł, wykosiłby całą konkurencję), zostaliśmy poproszeni do stołu z miejscowym ważnym człowiekiem (wyznacznikiem była jego waga, co zresztą jest typowe dla Bałkanów, gdyż chudzi, wygimnastykowani mężczyźni to z zasady frajerzy). Okazało się, że ów Macedończyk sporo jeździł po Polsce i Białorusi, a jego opowieści byłyby dla nas zupełnie nieistotne, gdyby nie fakt, że ów jegomość w przypływie dobroczynności podarował nam 2 litry lokalnego bimbru o mocy ok. 60 volt. To przestawiło dyskusję na zupełnie inne tory, finału już zresztą nie pamiętam. Potem była rozmowa z miejscowym dziennikarzem o sytuacji politycznej w Macedonii, która mnie w ogóle nie interesowała, tak jak nie interesują mnie egzystencjalne rozterki wodza jednego z plemion Indian amazońskich, który nie może pogodzić się z tym, że rzeka płynie w niewłaściwym kierunku.

RADOSŁAW ZENDEROWSKI