JASTRZĄB: Ruch to zdrowie!
Dbasz o siebie tyle co nic. Leczysz się incydentalnie. Ruszasz się niewiele. Przeważnie siedzisz. Jeżeli stoisz, to tylko w korkach. W pracy odwalasz robotę przyspawany do dwóch urządzeń: krzesła i komputera. Po pracy jedziesz do domu. Siadasz przed telewizorem i czekasz na obiadek. W przerwie na rozruch pudła z nowinami bierzesz z lodówki zgniłą wodę nazwaną pepsi oraz na przekąskę – nędzne kilo frytek.
Stara od garów wnosi talerz ociekający cholesterolem i po godzinie rajskiego tycia przed ekranem z kanapy przemieszczasz się na krzesełko przy stole. Telewizor ma “pomocną dłoń” w postaci pilota i nie musisz odrywać się od ukochanej kiełbaski, by zastąpić program o diecie cud programem o kurczakach z ropy naftowej.
Okno w pokoju masz szczelnie zamknięte, bo słyszałeś w reklamie, że zepsute powietrze ma niszczący wpływ na frekwencję naszych wągrów, a cyrkulacja zaduchu zlikwiduje nam hemoroidy.
Po szczęśliwym pochłonięciu półmetrowej kiełbasy podlanej piwem wracasz do ulubionej pozycji brzucha wycelowanego w sufit. Po pierwszym beknięciu, patrząc na świat najedzonym okiem, zapadasz w błogi sen o świątecznej golonce po meksykańsku.
We śnie widzisz dwie tłuste i rozjuszone gicze cielęce walczące o widelec. Widelec wpadł po zęby w słoik z musztardą. Rozlega się jego rozpaczliwe wycie i budzisz się zlany potem. By się otrząsnąć z koszmaru, przesiadasz się do komputera.
Fotelik jest mięciutki, obrotowy i dopasowany do zwiotczałego tyłka. Maszyna burczy, warczy i gwiżdże na ciebie, lecz jej ekran poczyna uwodzicielsko mrugać, dając ci sygnał, że jeszcze żyje. Przystępujesz więc do relaksu.
Relaks nazywa się zażartą grą w coś o nic. Gra jest formą gimnastyki palca średniego. Pozostałe mają wolne. Korzystasz, że twoje dzieciątko poszło na balangę, i zaczynasz ujeżdżać.
Znajdujesz się w kartonie Pana Smoka i twoim zadaniem jest sprawić mu łomot i skasować mu trzy wredne głowy broniące skarbu.
Ochoczo rzucasz się do tej herkulesowej pracy. Nic to, że masz zadyszkę i wszystkie możliwe kolki naraz. Przy elektronicznym bydlaku czujesz się wysportowanym gladiatorem zdolnym do niejednej krucjaty. Toteż z krzepkim jazgotem pomylonego Tarzana wyruszasz na wojnę z bajkowym niegodziwcem.
Przygód po drodze masz w bród. Co chwilę zza węgla jakiegoś korytarza wyskakuje barczysty opętaniec z laserowym mieczem i albo się go wymiksuje do niebytu, albo gra zaczyna się od początku.
W ten sposób odpoczywasz przed pójściem do łóżka. Idziesz spać, bo pociecha wróciła z imprezki i chce dosiąść komputera. Ale przed snem należy przegryźć małe co nieco. By nie budzić karaluchów, na zadartych paluszkach wsuwasz się do kuchni i zaglądasz do wnętrza lodówki.
A tam specjały, cymesy, przepychy, całe stosy kalorii, istne rozpusty i orgie smakowe! Aż strach, że tyle dobra z tych wszystkich słoików, puszek i torebek nie trafi na twój język, ominie twój przełyk, że nie zaczniesz tych pyszności gryźć, szarpać i rozdzierać na sztuki, bo z przerażeniem stwierdzasz, ze razem z dzisiejszą kiełbaską połknąłeś ostatni ząb.
A ząb to był zasłużony, bo ząb mądrości! Jeszcze niejedno mięsko mógłby drasnąć, cóż, kiedy nie chciało ci się pójść do sadysty od leczenia kłów.
Szukasz winnych swoich ułomności i znajdujesz: to te słodkości, pyszotki, batony i desery pozbawiły cię szczerego uśmiechu, wymiotły z twarzy grymas wiecznego zadowolenia i dały w zamian szczerbaty uśmiech ponurego żula.
MAREK JASTRZĄB