Czuję się opowiadaczem historii – wywiad z Andrzejem Saramonowiczem, scenarzystą, reżyserem, producentem, dziennikarzem i dramaturgiem
– Jesteś scenarzystą, reżyserem, dziennikarzem, dramaturgiem i producentem. Kim najbardziej?
– Wiele razy już mówiłem, że czuję się opowiadaczem historii. Ważna jest historia, którą chce się przekazać, a to, czy jej wehikułem jest film, książka czy scena teatralna, ma znaczenie drugorzędne. Każda z tych przestrzeni ma swoje zalety, ale i ograniczenia. Od dawna nie zrobiłem filmu i dziś myślę, że to właśnie sprawiłoby mi teraz największą frajdę. Ale rodzą mi się w głowie także takie historie, których finansowe możliwości polskiego kina nie są w stanie unieść. Więc być może znajdą się w powieści. Pracuję nad wieloma rzeczami jednocześnie, nigdy nie wiedząc, którą sfinalizuję jako pierwszą.
– A kim chciał być mały Andrzej, gdy dorośnie?
– Najczęściej opowiadam, że piłkarzem, bo piłce nożnej poświęcałem mnóstwo czasu. Ale także i lekarzem chciałem być, chirurgiem konkretnie. A i podróżnikiem jak Tomek Wilimowski, bohater cyklu powieści Alfreda Szklarskiego oraz – a może przede wszystkim – takim szlachetnym huncwotem jak Andrzej Kmicic z “Potopu”, który uratował Rzeczpospolitą i króla, choć nikt w niego nie wierzył. Ciągle coś czytałem, więc przeczucia mnie dorosłego zmieniały się wraz z lekturami. Co ciekawe, o tym, że mógłbym być pisarzem, pomyślałem dopiero jako nastolatek i tak się skrępowałem śmiałością tej wizji, że ukryłem ją głęboko w sobie. Tak naprawdę, wyszła dopiero przez trzydziestką w pierwszych próbach scenariopisarskich, a pierwszą powieść napisałem dopiero mając 50 lat.
– Debiutowałeś jako pisarz w 1990 roku w kultowym “bruLionie”. Jak wspominasz tamten czas?
– Studiowałem historię na Uniwersytecie Warszawskim i choć kocham nurzać się w przeszłości, mimo wszystko nie chciałem robić tego zawodowo. Ciągnęło mnie w artystyczne rejony, pisałem piosenki, które potem śpiewałem znajomym, akompaniując sobie na gitarze, grałem z przyjaciółmi tzw. muzykę iberoamerykańską oraz muzykę Indian, napisałem też z moją ówczesną dziewczyną Małgosią, dziś żoną i pisarką, powieść z kluczem o naszych znajomych, w końcu wreszcie wysłałem jedno z moich opowiadań do „bruLionu”, który był dla mojego pokolenia najważniejszych pismem kulturalno-literackim, a redakcja je wydrukowała w numerze, na którego okładce przeczytałem “rewelacyjne debiuty”. Radość była, jakbym Boga za nogi złapał.
– “Testosteron” to nie tylko film, który bawił miliony Polaków w kinach. Jest także jedną z najpopularniejszych i najchętniej granych sztuk teatralnych w kraju i na świecie. Jaka jest różnica między scenariuszem filmowym a teatralnym?
– O teoretycznych różnicach między scenariuszem a sztuką można opowiadać godzinami, bo kino i teatr to zupełnie inne media. Z pewnością najważniejszą z nich jest odmienne poczucie czasu, jakie mają widz kinowy i teatralny. W kinie czas płynie odbiorcy znacznie szybciej, łatwiej się nudzi, więc musi dostawać więcej bodźców. W teatrze cierpliwość widza jest znacznie większa. Dialog bohaterów, który trwa pięć minut, w teatrze zdaje się chwilą, w filmie to wieczność. Pracując nad przełożeniem “Testosteronu” z teatru na film musiałem się nieźle namęczyć, by tę wartką w rozumieniu teatralnym historię, w której jest jedność czasu, miejsca i akcji (film tego cholernie nie lubi!) dostosować do wymogów wartkiego kina. Rozbijałem więc narrację licznymi retrospekcjami, zmieniałem lokacje, wprowadziłem też wielu nowych bohaterów drugiego planu. Film okazał się wielkim sukcesem, ale ja nadal wolę teatralną wersję tej historii. Według mnie jest lepiej napisana.
– Niedawno “odświeżyłeś” tę sztukę w częstochowskim teatrze. Jak widzisz ją teraz, po latach? Dojrzała w jakimś stopniu wraz z Tobą? Czy czas nie ma na to wpływu?
– “Testosteron” opowiada o elementarnych relacjach między mężczyznami a kobietami, a tu się nie ma co zmieniać, bo rozumiemy się lub nie rozumiemy tak samo jak ci, którzy żyli dawno przed nami, i jak będą rozumieć ci, co się długo po nas urodzą. Bowiem okoliczności się zmieniają, ale istota przyciągania płci ciągle zostaje taka sama. Pragniemy kochać i być kochanym, często nie rozumiejąc, czym relacje męsko-damskie, – te biologiczne, i te kulturowe – są.
W Częstochowie “Testosteron” reżyserowałem, co było dla mnie nową przygodą, bo nigdy wcześniej w teatrze nad tą sztuką nie pracowałem. Troszkę ją tylko odświeżyłem, by w rekwizytach czy opisie świata zewnętrznego dostosować historię z 2002 roku do czasów obecnych, ale w sensach i strukturze nic nie ruszałem. To bardzo uniwersalna opowieść, pewno dlatego jest dziś najchętniej graną współczesną polską sztuką na świecie.
– Cenisz także poezję, czemu dałeś wyraz na swoim profilu na Facebooku cyklem “Codziennie jeden wiersz”. Kto jest Twoim ulubionym poetą/poetką?
– Rzeczywiście przez wiele lat codziennie umieszczałem jeden polski wiersz na swojej stronie fajsbukowej. Chciałem w ten sposób samemu zmusić się do regularnego czytania poezji (musiałem czytać znacznie więcej niż publikowałem), a poza tym przekonać tzw. followersów, że poezja powinna być rytuałem dnia codziennego jak mycie zębów, śniadanie czy słuchanie muzyki czy oglądanie filmów. Obcowanie ze sztuką sprawia bowiem, że stajemy się szlachetniejsi.
Bardzo trudno mi wymieniać konkretne nazwiska, bo kocham wiele wierszy, napisanych przez wiele wspaniałych poetek i wielu wybitnych poetów, ale gdybym spontanicznie, bez głębszej analizy, miał rach-ciach palnąć dwa nazwiska, to powiedziałbym, że przez długie lata ogromnie bliskie były mi wiersze Jacka Podsiadły, który jest z tego samego pokolenia, co ja (choć w wielu sprawach się różnimy, a nawet weszliśmy swego czasu w gorący spór, kiedy się okazało, iż mój ulubiony poeta jest, ku mojemu zdumieniu, antyszczepionkowcem), a z poetek to niech będzie Anna Świrszczyńska – jej kobieca wrażliwość bardzo do mnie przemawia.
– Rzeczywiście tak postrzegasz kobiety, jak bohaterki filmu “Lejdis”?
– Bohaterki “Lejdis” są różne charakterologicznie i każda z nich inaczej postrzega rolę kobiet, więc tworzą jakieś spektrum postaw. Chciałem, by wszystkie razem, choć odmienne, mówiły coś istotnego o Polkach z pierwszej dekady XXI wieku. I to się chyba udało, skoro ten film odniósł tak gigantyczny sukces frekwencyjny, głównie wśród żeńskiej części widowni. Ale robienie filmów to nie eseistyka, więc ja, pisząc jakieś historie, skupiam się zdecydowanie bardziej na nadaniu wiarygodności bohaterom, niż na tym, by stali się oni nośnikami jakichś idei.
– W Twoich książkach (“Chłopcy”, “Pokraj”), a także filmach, jest sporo seksualnego hedonizmu. Skąd to upodobanie? Czy tak wygląda wielkomiejskie życie?
– W “Pokraju” moim zdaniem nie ma żadnego hedonizmu, jest tylko jakiś seksualny fantazmat dwóch niezbyt rozgarniętych bohaterów, który opisuje ich wewnętrzne niedobory pewności, a nie stan rzeczywisty seksualności tej czy innej warstwy polskiego społeczeństwa. W “Chłopcach” z kolei pojawia się problem braku emocjonalnej i społecznej dojrzałości u czterdziestolatków, którzy żyją zgodnie z liberalnym paradygmatem kolekcjonowania artefaktów szczęścia. Wydaje mi się, że nie jest to tylko problem wielkich miast. Postawię nawet tezę, że w wielkich miastach żyje się dziś moralniej niż w mniejszych polskich ośrodkach (miejskich czy wiejskich – bez różnicy), bo mieszkańcy dużych aglomeracji robią otwarcie dokładnie to samo, co polska prowincja praktykuje w dusznym ukryciu. Więc jeszcze dochodzi problem autozakłamania.
– Chciałabym też zapytać o Twoje plany zawodowe na przyszłość. Zakładając, że pandemia koronawirusa opuści nas na dobre – co zamierzasz? Film? Książka? Sztuka teatralna? A może ten czas przymusowego przestoju jest dla Ciebie jednak twórczy i już coś powstało?
– Jak już powiedziałem, najczęściej pracuję nad kilkoma rzeczami równocześnie. Więc nie wiem jeszcze, czy najbliższą rzeczą, którą pokażę będzie np. kinowa komedia współczesna czy kostiumowa powieść w XVIII wieku. Czas pokaże.
– Odniosłeś sukces zarówno w życiu zawodowym, jak i prywatnym (długoletnie małżeństwo i dwie wspaniałe córki). O czym marzy człowiek z Parnasu?
– Dla mnie zawodowe parnasy są zupełnie gdzie indziej niż to miejsce, w którym jestem, czy kiedykolwiek byłem. W ogóle się tak nie postrzegam, zawsze dostrzegam raczej swoje klęski niż sukcesy. A o swoim życiu osobistym staram się nie mówić zbyt wiele, bo choć nie jestem ani trochę przesądny, to na wszelki wypadek nie lubię kusić losu. (śmiech) Więc powiem może tylko tyle, że ciągle jest ono dla mnie bardziej źródłem szczęścia niż rozgoryczenia.
– Kilka dni temu ukazała się płyta Anny Jurksztowicz, jesteś na niej autorem słów do czterech piosenek. Jak doszło do tej współpracy?
– Zaproponował mi to kompozytor utworów Krzysztof Napiórkowski. Jedna z piosenek była już gotowa, bo z Krzyśkiem wcześniej zrobiliśmy osiemnaście piosenek do spektaklu teatralnego, który bardzo bym chciał zrealizować. To taka oldskulowa rzecz w klimacie Karabetu Starszych Panów. Jedną z tych piosenek, o lirycznym charakterze, noszącą tytuł “Swój kawałek nieba”, Ania Jurksztowicz zdecydowała się wziąć na swoją najnowszą płytę. Niedługo potem, siłą rozpędu, napisałem jeszcze trzy kolejne teksty do muzyki Napiórkowskiego, które Ania zaśpiewała. Bardzo się z tego cieszę, bo to piękna, szlachetna muzyka, zrealizowana przez wspaniałych instrumentalistów (oprócz wcześniej wspomnianych także gitarzysta Marek Napiórkowski, basista Robert Kubiszyn oraz Paweł Dobrowolski na perkusji i Maciej Sikała na saksofonie tenorowym) i z tekstami takich tuzów jak Jacek Cygan i Michał Zabłocki. I tak oto znalazłem się nie tylko w naprawdę dobrym towarzystwie, ale i pewna artystyczna historia – która rozpoczęła się, gdy jako nastolatek pisałem dla siebie piosenki – zatoczyła miłe mi koło.
– Andrzeju, bardzo dziękuję za rozmowę. Życzę pomyślności i realizacji wszystkich planów i marzeń.
ROZMAWIAŁA:
MONIKA LUQUE-KURCZ