“Żal” zrodził się w buncie – wywiad z Majerem Kraszanem Kraszewskim, m.in. autorem książki “Żal”

Fot. Z archiwum Majera Kraszana Kraszewskiego.

– Czy Majer Kraszan Kraszewski uważa się za pisarza? Pozwolę sobie dodać, że pytanie to w gruncie rzeczy wynika z Twojego związku z literaturą…
– No tak, pierwsze pytanie i od razu po bandzie. Sarkastycznie dziękuję. Złapałeś mnie tym wywiadem w momencie, kiedy właściwie nie wiem, kim jestem. Ojcem? Zapewne. Ale jaki ze mnie ojciec? Raczej kiepski. Właściwie próbuję być ojcem. Bratem w wierze? Idę Drogą neokatechumenalną, kuleję, utykam, próbuję zezwolić na prowadzenie mnie. Widzisz, teraz mam czas prób, zmian, kolejnego wychodzenia… sytuacja jest dynamiczna. Uczę się kochać, teraz to właśnie jest dla mnie najważniejsze. Jeśli pisanie miałoby mi w tym pomóc, odpowiem, że chcę być pisarzem. Ale wątpię… Za dużo pychy. Może kiedyś.

– Pisarz to ten, kto utrzymuje się z pisania, czy może jednak ktoś, po kim na pewno pozostanie trwały ślad w literaturze? Zgodzisz się przecież, że nie wystarczy pisać, nawet sprzedawać własnego pisania, żeby mieć zapewnione miejsce w historii literatury?
– Proponuję spojrzeć jeszcze szerzej. Widzę, jak działa Słowo, to dla mnie najważniejsze. Słowo, które stało się Ciałem. Mamy Je na wyciągnięcie ręki fizycznie – w postaci Pisma Świętego, Biblii. Wielu wierzy również, że jest Ono ukryte w Komunii – też można przyjmować to zaproszenie, karmić się. Jest obecne w drugim człowieku, chociaż czasami pod tą postacią bardzo trudno mi Je przyjąć, bo często bieda, ograniczenia braci obnażają moje ubóstwo, stawiają mnie w bolesnej prawdzie. Jednak oprócz Słowa obecnego w trzech postaciach, o których wspomniałem, znajduję Je w wydarzeniach. Mam na myśli sytuacje od prozaicznych, codziennych, po takie, które wymagają podjęcia decyzji/działań idących w skutkach bardzo daleko. Stoję więc na stanowisku, że w pewnym – dla mnie ważnym – sensie nie trzeba pisać, aby wchodzić w rolę i funkcję pisarza. Właściwie jest nim każdy, kto próbuje świadomie pisać swoje życie.

– Czym jest dla Ciebie literatura? Czy zgadzasz się z twierdzeniem, że powinna ona mieć charakter jedynie rozrywkowy?
– Kto tak twierdzi? To oczywisty absurd. Daruję sobie pastwienie się nad tą tezą. Z drugiej strony jestem daleki od ironicznego dystansu wobec owej “literatury rozrywkowej”. Ona również wydaje mi się potrzebna. Wyobraźmy sobie, że nagle “sprawiedliwość dziejowa” wymiata ckliwe romanse i krwiste sensacje, pozostawiając jedynie traktaty filozoficzne prozą i wierszem pisane. Przecież wiele powieści, dzisiaj uznawanych za dzieła, było publikowanych z pobudek komercyjnych, często w odcinkach, naznaczonych piętnem “wierszówki”. Odpowiem więc wymijająco, że literatura jest tym, czym zajmuje się pisarz. Ujdzie?

– W “Pięknych dwudziestoletnich” Marek Hłasko m.in. napisał: “Zacząłem pisać, mając lat osiemnaście; winna jest moja matka, która dawała mi książki do czytania – tak, że stało się to moim drugim nałogiem”. Jaka była Twoja droga do literatury? Jak to się dzieje, że człowiek zaczyna pisać książki? Z czego to wynika?
– Matka, kto, jeśli nie ona – przy odrobinie szczęścia ojciec również – jest praprzyczyną wszelkiej formy aktywności. A przecież dotyczy to takoż wszelkich paraliży. Owszem, matka wyrażająca dumę z synowskiej elokwencji, ale obok niej chór zachwyconych widzów, gdy, jeszcze nie pisząc, popisywałem się wywodami podobno nad pesel dojrzałymi. Naturalną konsekwencją było wykorzystywanie w tym samym celu “literatury”. Uzależnienie od aplauzu wywołanego zgrabną rymowanką postępowało. W sytuacji, kiedy niczym więcej wyróżnić się nie potrafiłem, pętla zaciskała się coraz mocniej. Przyznasz, że taka motywacja jest daleka od optimum. Pisarz, który tworzy w celu karmienia ego… Żałosne. Również w tym kontekście widzę Boga jako jedynego w prawdzie kreatora, twórcę. Jedynego, który daje Siebie – wykonuje odwrotny do mojego transfer – zupełnie darmo, nawet tak marnemu, jak ja, czytelnikowi Jego dzieła.

– Myślę, że większości czytelników kojarzysz się głównie ze swoją debiutancką książką “Żal”. Jakie były okoliczności jej powstania?
– “Żal” zrodził się w buncie. Jest dzieckiem manipulacji. Pomysł na napisanie tego pamiętnika powstał podczas jednego z ostatnich spotkań towarzyskich legionowskiej grupy, którą scalało myślenie subkulturowe. Wspominaliśmy przygody, licytowaliśmy anegdoty… Ktoś z kombatanckim westchnieniem wyraził żal, że te ważne dla nas wydarzenia pójdą w zapomnienie. Pozostali przyklasnęli – “gdyby ktoś opisał, utrwalił, zachował…”. Wtedy coś kazało mi zadeklarować gotowość. Nie uwierzyli, mieliśmy w zwyczaju marzyć, zaklinać rzeczywistość. Ten sceptycyzm jednak, zamiast osłabić, jeszcze bardziej mnie pobudził – “co? ja nie napiszę? no to się zdziwicie”.
“Żal” pisałem na wypożyczonym z pracy komputerze, własnego jeszcze nie posiadałem. Pośpiech bardzo mi doskwierał. Myślę, że czytając moją książeczkę można wyczuć ten niepokój.
W trakcie pisania, wcieliwszy się w rolę kronikarza legionowskich punków, nagle zmieniłem perspektywę. Uświadomiłem sobie, że jeśli stworzę zapis wypadków, bez komentarza, wprowadzę czytelnika w błąd. Pisząc “Żal”  miałem już doświadczenie miłości Boga. Coś, co o niebo przebiło solidarność środowiskową subkultury. Wystawiając anarchii laurkę, sugerowałbym, że nadal jest mi bliska. Dlatego w połowie pisania zmieniam kurs. Żal przemijania przeobraża się w żal straconego czasu, żal błędów, żal krzywdy wyrządzonej sobie i przyjaciołom.

– Czym się inspirowałeś, pisząc “Żal”? Może tekstem któregoś z publikujących już wtedy pisarzy?
– Nie, jak już wspomniałem, pisałem w pośpiechu, bez stylizacji, można powiedzieć – niechlujnie.

– Publikowałeś w piśmie “Fronda”, które w pewnych kręgach uchodziło za kontrowersyjne. Czy to, że można było przeczytać w nim Twoją poezję, wynikało z Twojego nawrócenia?
– “Fronda” lat 90. i przełomu wieków świadomie prowokowała. Jej styl bardzo mi odpowiadał. Utożsamiałem się również ze światopoglądem wyznawanym przez redakcję. Nasze zbliżenie było wynikiem naturalnego procesu. “Frondę” wspominam jako ważny element mojego dorastania, dojrzewania, jestem wdzięczny Grześkowi Górnemu za to, czym wtedy się dzielił. Paradoksalnie nasze doświadczenia spotykają się ponownie. Wspólnym mianownikiem jest Droga neokatechumenalna; wtedy zupełnie mi nieznana.

– Czytelnicy “Żalu” wiedzą, że byłeś zakorzeniony w kręgu muzyki punk, ale przeszedłeś daleko idącą ewolucję światopoglądową w kierunku religii katolickiej. Czy nie tęsknisz za tamtymi czasami, kiedy słuchałeś Sex Pistols czy Dezertera?
– Cokolwiek masz na myśli, mówiąc “zakorzeniony”, odpowiem, że owszem, tęsknię za emocjami, które towarzyszyły walce, jaką prowadziliśmy. W “Żalu” oceniłem ją zbyt surowo. Teraz widzę również pozytywne owoce doświadczenia subkulturowej walki. Dzięki niej mam poczucie, że łatwiej szuka mi się autentycznej wiary poza obrzędem, poza ramą religijności. Mam większą szansę na znajdowanie prawdy o sobie samym. Mniej się jej boję. Dociera Słowo: “poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli”. Uświadamiam sobie, że część tej prawdy ukrywałem w obawie, że ona mnie zabije, w metaforycznym znaczeniu oczywiście.

Który z pisarzy jest Ci najbliższy? Jeżeli nie możesz wskazać jednego twórcy, to czy mógłbyś powiedzieć, które książki Cię uformowały?
– Próbuję uniknąć monotonii odpowiedzi, ale cóż, trudno… jedynym pisarzem, któremu ufam z wzajemnością, jest Bóg Ojciec, Bóg Miłość. Jego arcydzieło wywołuje emocje bezprecedensowe. Twórcy próbują Go naśladować… z różnym skutkiem. Mój kochany Gombrowicz zmagał się z formą, nigdy nie osiągnąwszy satysfakcji. To, co tworzył, nie było w stanie konkurować z najmniejszym “dziełem rąk Boga”. Tropiący absurdy Kurt Vonnegut Jr, opisując kondycję współczesnego mu człowieka, jedynie zbliżył się do niuansów Starego Testamentu. Szczerze, odkrywając przerażający, a zarazem wyzwalający obraz Słowa, często doświadczam pewnego rodzaju zawodu w kontakcie z “dziełem rąk ludzkich”.

– Bardzo dziękuję Ci za rozmowę.

 

Rozmawiał:
JAROSŁAW HEBEL