Włóczę się po terenach nieboszczki Jugosławii – wywiad z Radosławem Zenderowskim, “uzależnionym” od Bałkanów

Fot. Z archiwum Radosława Zenderowskiego.

– Nie jest tajemnicą, że uchodzisz za miłośnika Bałkanów. Czy mógłbyś powiedzieć, skąd wzięła się Twoja fascynacja tym regionem – i czy to jest bardziej zauroczenie krajobrazem czy ludźmi?
– Po pierwsze nie nazwałbym siebie miłośnikiem Bałkanów, albowiem w moim przypadku chodzi o rodzaj uzależnienia. Trudno alkoholika nazwać miłośnikiem alkoholu, nawet jeśli spożywa on wyłącznie trunki wysokogatunkowe. Tak naprawdę to ja tych Bałkanów na swój sposób nienawidzę i Bogu dziękuję, że nie muszę tam żyć. Jeśli miałbym mówić o swoistej fascynacji Bałkanami, to ma ona swoje źródło w zamiłowaniu do obserwacji świata przemijającego, rozpadającego się na kawałki i nieudolnie wciąż z uporem maniaka przez tamtejszych ludzi sklejanego. Bałkany to jednak wielka atrofia. Nieustannie dokonujący się rozpad świata, w którym wszystko jest tymczasowe, prowizoryczne, obliczone na maksimum jedno pokolenie. Moim ulubionym zajęciem, gdy podróżuję, a właściwie to włóczę się po terenach nieboszczki Jugosławii, jest wynajdywanie w plenerze starych, zasuszonych ludzi, którym donikąd niespieszno. Takich przydrożnych czy dworcowych dziadków. Dosiadam się do nich, zaczynam obowiązkowo o pogodzie. Zawsze pytają, skąd jestem, po czym ja swoim ułomnym serbskim zadaję “żelazne” pytanie: “A powiedzcie no, gospodarzu, jak się żyło za czasów Jugosławii?”. W każdym przypadku, naprawdę w każdym, w odpowiedzi usłyszeć można o krainie mlekiem i miodem płynącej. Ludzie ożywiają się, wracają do czasów młodości, otwiera się jakaś zapadka w mózgu i sercu, zaczynają opowieści o słońcu, morzu, wyjazdach za granicę, braterstwie i jedności, o przodownictwie w obozie socjalistycznym, o sporcie, zabawie, lotach w kosmos, wielkich inwestycjach itd. Trochę szkoda mi tych ludzi, bo wzbudzam w nich wspomnienia, po których muszą sobie na nowo uświadamiać, w jakie g… wdepnęli na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Krajobrazy? Generalnie na ogół nic szczególnego, trochę gór i pagórków z reguły pozbawionych drzew i większej roślinności, trochę rzek i jezior, parę wodospadów, kanionów, jaskiń. W porównaniu ze Szwajcarią, Skandynawią czy Polską – nic szczególnego. Miasta, nie licząc Dalmacji i Wojwodiny, potureckie, karłowate, krzywe, z chaotyczną zabudową, z obowiązkowymi kiblami z dziurą w podłodze zamiast muszli klozetowej, co pozwala po czasie nieźle wyćwiczyć staw skokowy. Moim zdaniem, gdyby istniały zawody w skoku w dal z przykucnięcia, Bałkańczycy zajmowaliby czołowe pozycje na świecie.

– Byłeś bodajże już dwadzieścia kilka razy na Bałkanach… Czy pamiętasz swoją pierwszą wyprawę? Co ciągnie Cię w ten region naszego kontynentu?
– Najpierw pięć czy sześć razy byłem z przekonania, z chęci poznania terenów, których wcześniej nie znałem. Potem po każdym powrocie obiecywałem sobie, że już tam nie wrócę, że mam dość tej powtarzalności zdarzeń, widoków, ludzi. Tych dialogów, które znałem już na pamięć, woni tanich papierosów, przejrzałych arbuzów, suszonej papryki, wszechobecnego zapachu tamtejszego rusztu. Ale wtedy, to jest na początku XXI wieku, weszło to już w fazę nałogu. Jechałem, choć nie chciałem, licząc po cichu na to, że Bałkany objawią mi się od innej, nieznanej dotąd strony. Na ogół nie objawiały się, choć zdarzały się wyjątki. Pierwszy raz pojechałem bodaj w 1995 roku. Wraz z dwoma kolegami spakowaliśmy niewielkie plecaki, paszporty i ok. 100 dolarów na trzy tygodnie. Stwierdziliśmy, że pojedziemy do Rumunii, która uchodziła wówczas (i nadal wielu tak myśli) za swego rodzaju Bangladesz Europy Środkowej, miejsce o najbardziej spektakularnej zapaści cywilizacyjnej, pełne Cyganów, bezpańskich psów, wampirów. Przypominam sobie moment przekraczania granicy węgiersko-rumuńskiej w Ártánd/Borș. Po węgierskiej stronie względny porządek, po rumuńskiej hordy dzikich psów, cygańskich dzieci i słupy telefoniczne, które były o połowę niższe od węgierskich i wszystkie krzywe. Pierwszą noc spędziliśmy wtedy na dworcu kolejowym w Oradei, gdyż spóźniliśmy się na pociąg pospieszny do Mangalii nad Morzem Czarnym. Pogryzły nas pluskwy i pamiętam, że od wszechobecnego smrodu rozbolała mnie głowa. Po ponad 30-godzinnej podróży tzw. Strzałą Karpat, drogą okrężną w końcu wylądowaliśmy w Konstancy. Poszliśmy na plażę, z nadzieją że widok Morza Czarnego, nad którym byłem po raz pierwszy, wzbudzi nas do życia. Kolegów wzbudził, mnie nie. Pierwszy i ostatni raz w swoim życiu naprawdę miałem dość wszystkiego, gotów byłem się zapożyczyć, żeby jak najszybciej wrócić do domu. Dzień później byliśmy już nad morzem w Bułgarii. Wówczas Bułgaria na tle Rumunii jawiła się bardzo pozytywnie (obecnie jest dokładnie na odwrót). Owszem, też bieda, ale jakoś czyściej, mniej bezpańskich psów, nie zaczepiały nas nieustannie cygańskie pacholęta, można było kupić dobry ajran (rodzaj słonego bałkańskiego kefiru), banicę (coś w rodzaju ciasta francuskiego z serem, szpinakiem, mięsem). Wtedy zjadałem ponad kilogram papryki dziennie. Zakwaterowaliśmy się w opuszczonej willi nad samym morzem i korzystaliśmy z życia.

– Czy zgodzisz się ze stwierdzeniem, że ludzie żyjący na Bałkanach mają zupełnie inne usposobienie niż mieszkańcy Europy Środkowej i reprezentują bardziej otwarty, ale i zarazem pokorny stosunek wobec życia? Z czego to wynika? Czym charakteryzuje się bałkańska mentalność?
– Nie myliłbym pokory z poczuciem rezygnacji, apatią, zapadnięciem się w sobie, rodzajem wewnętrznej emigracji, ale takiej w głąb najbardziej wewnętrznych narządów. Z obowiązkowym znieczuleniem w postaci mocnych papierosów i rakii. Od co najmniej XIV wieku na Bałkanach praktycznie nie dokonywał się żaden istotny rozwój w sferze ekonomii, polityki, kultury. Jedyne co się rozwijało to sztuka wojenna. Wojny i pomniejsze konflikty zbrojne, powstania, stały się prozą życia. Niemal każde pokolenie doświadczało albo samej wojny, albo jej skutków. Ostatnie 20 lat jest podejrzanie spokojne, za spokojne. Wojna tam mocno wpisała się w kod genetyczny mieszkańców regionu, wręcz idę o zakład, że niemała część współczesnych Serbów, Albańczyków, Czarnogórców, Chorwatów, Boszniaków umiera obecnie z nudy, bo owszem – wojna stanowiła też rodzaj rozrywki, sportu, test sprawności. Trudno generalizować na temat mentalności bałkańskiej, bo poszczególne regiony jednak różnią się między sobą – np. z jednej strony mamy Macedończyków – chyba najbardziej pokojowo nastawiony naród na Bałkanach, z drugiej – serbskich, albańskich i czarnogórskich górali, którym bliższa jest sztuka wojenna niż wypas owiec. Jeśli miałbym się odnieść do współczesnej mentalności Bałkańczyków, to wyraża się ona w jednym wielkim pragnieniu opuszczenia tamtego padołu, pełnego niskopłatnych stanowisk pracy i wszechobecnej korupcji. W marzeniu o emigracji do Austrii, Szwajcarii czy Niemiec. I raz, dwa razy do roku (na wakacje) powrotu wypasionym i błyszczącym VW lub BMW do swoich wiosek i miasteczek, gdzie przez kilka, kilkanaście dni goście, którzy na co dzień zmywają naczynia lub kible w Wiedniu, stają się prawdziwymi panami życia i budzą szacunek. Trzeba tutaj dodać, że kobiety na Bałkanach są w większości przypadków towarem, który się kupuje. Tutaj żadne gender equality nigdy nie będzie mieć szans. Tego typu ideologie zostaną wyparte przez same kobiety. Z drugiej strony są biedni ludzie, którzy nie wyjadą na saksy za granicę, nie zarobią kasy, nie przyszpanują. To dziadkowie, z niskimi emeryturami i rentami. Pilnują domów swoich dzieci i wnuków, zamierzających wrócić tam po osiągnięciu wieku emerytalnego. Żyją wspomnieniami, uwielbiają się wygrzewać na słońcu jak jaszczurki. Są żywymi pomnikami epoki Tito-Hoxhy-Żiwkowa-Ceausescu.

– Czy można powiedzieć, że ludzie na Bałkanach wciąż żyją w trochę innej rzeczywistości niż mieszkańcy Europy Zachodniej? Może zobrazuję to takim przykładem, że gdy w Niemczech mieszkaniec zachodniej części naszego kontynentu pędzi po autostradzie często jednym z najnowszych modeli peugeota czy mercedesa, to na bułgarskiej prowincji chłop jedzie piaszczystą drogą na furze zaprzęgniętej w osiołka…
– Mieszkańcy Bałkanów, niemal wszyscy, to pasterze, tacy prawdziwi, parający się wypasem kóz i owiec, i tacy mentalni. Pasterstwo jest esencją bałkańskiego sposobu życia. Jest w tym coś niemal biblijnego. Pasterstwo uczy wytrwałości, cierpliwości, poświęcenia, odpowiedzialności. Zawsze gdy widzę w Macedonii, Albanii, Bośni czy Czarnogórze pasterza prowadzącego stado, wiem, że to musi być przytomny i wytrwały człowiek. Ma poukładane w głowie, wie, że nie może pozwolić sobie na jakąś nonszalancję, bo w mgnieniu oka może stracić podstawę swojego bytu. Pachnie wonią swoich owiec i kóz. Widok takiego człowieka zawsze mnie roztkliwia, zwłaszcza że w tyle głowy mam obraz jego syna, który wybrał wielki świat i lepsze zarobki z dala od domu. Uważam, że pasterstwo ma swój niepowtarzalny rytm, który nie do końca wpasowuje się w nasze postrzeganie doby z perspektywy 24 godzin. Tu raz doba ma 22, innym razem 26 godzin. I ta urzekająca mnie nieśpieszność. Drugie imię Bałkanów. Polako (полако), znaczy pomału, spokojnie, bez pośpiechu. Może to właśnie co roku przywodzi mnie na Bałkany?

– Czy słuchasz bałkańskiej muzyki i czy ją cenisz? Jak myślisz, jaki wpływ na współczesne Bałkany ma muzyka Đorđe Balaševicia?
– Nie wiem, może wstyd przyznać, ale nie znam kolesia. Jeśli słucham bałkańskiej muzyki, to albo decyduję się na wpisanie w youtube sekwencji: turbofolk, mix, summer, hitove (w sensie artystycznym totalny badziew), albo słucham utworów macedońskiego artysty Toše Proeski lub chorwackiego – Gibonni. Nie słucham Cecy, bo przywodzi mi na myśl zbrodnie jej kochanka – Arkana. Nieśmiertelny jest zespół Bjelo Dugme czy Crvena Jabuka. Bregovicia nie słucham, bo jest przereklamowany. Z nowszych zespołów interesujący jest Dubioza Kolektiv.

– Gdybyś nie był profesorem akademickim, nie organizował ze studentami corocznych wypraw na Bałkany, czy miałbyś szansę, żeby Twoje umiłowanie tego regionu rozwinęło się na aż tak szeroką skalę?
– Jestem absolwentem renomowanego Technikum Hotelarskiego w Wiśle. To była w tamtym czasie jedna z najlepszych “technicznych” szkół średnich w Polsce. Tam rozkwitło moje zamiłowanie do turystyki. Po zakończeniu edukacji w Wiśle poszedłem jednak na politologię na Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, bo chciałem zostać prezydentem. Dziś wiem, że to wcale nie jest takie trudne, ale już nie chcę nim zostać. Pasja do turystyki pozostała, z czasem zacząłem zarażać nią swoich studentów. Co roku organizowałem “majówkowe” kolejowe objazdy Europy Środkowej dla ok. 50 osób. Aż dziw, że nikt nie zginął i nie został ranny, bo za Pruszkowem większość miała już ponad promil alkoholu we krwi. W wakacje dla węższego grona znajomych organizowałem wypady na Bałkany. Ze wszystkimi mam do tej pory kontakt. Wspólne spanie po dworcach kolejowych (moje największe hobby, z ulubioną miejscówką na dworcu w Veles, w Macedonii oraz Suboticy i Rumie w Serbii) bardzo nas do siebie zbliżyło.

– Masz znakomity zmysł obserwatorski, potrafisz świetnie pisać. Doskonale czyta się Twoje bałkańskie teksty… Powiedz, kiedy będziemy mogli kupić zbiór Twoich bałkańskich esejów?
– Dziękuję. Wciąż nad nim pracuję. Mam szkic tekstu, ale wciąż nie jestem z niego zadowolony. I może nigdy nie będę, pozostając przy krótkich wpisach na FB. Cieszę się, że ktoś to czyta i komentuje. Dzięki temu poznałem sporo fajnych ludzi, fanów podróży na wariata. Część z nich też ma zacięcie literackie. Jak dobrze pójdzie, to po wakacjach 2021 roku powinienem ukończyć swe rozważania na temat Bałkanów. I wówczas poproszę o promocję.

– Bardzo dziękuję za rozmowę. Czekamy na zbiór Twoich bałkańskich esejów, jednocześnie oferując patronat “Mojej Przestrzeni Kultury” (MPK) wpisany w promocję Twojej książki.

Rozmawiał:
JAROSŁAW HEBEL