JASTRZĄB: Kilka słów o Gombrowiczu

Grafika – J.H.

“Sztuka jest arystokratyczna do szpiku kości, jak książę krwi. Jest zaprzeczeniem równości i uwielbieniem wyższości. Jest sprawą talentu, czy nawet geniuszu, czyli nadrzędności, wybitności, jedyności, jest także surowym hierarchizowaniem wartości, okrucieństwem w stosunku do tego co pospolite, wybieraniem i doskonaleniem tego co rzadkie, niezastąpione, jest wreszcie pielęgnowaniem osobowości, oryginalności, indywidualności”.

                                                         (Witold Gombrowicz, “Dziennik” – 1960)

Zacznę od cytatu: “Poniedziałek – ja, wtorek – ja, środa – ja, czwartek – ja”. Kiedy przeczytałem te słowa, na lata odrzuciło mnie od czytania “Dzienników”. I nie tylko od nich, bo pozostałe utwory dawno już skreśliłem. Szczególnie “Ferdydurke”, dzieło lekturowe, a więc z góry skazane na brak mojego zainteresowania. Megaloman, zadurzony w sobie histeryk, stwierdziłem. Co taki zarozumialec może mi przekazać, czego nauczyć? Toteż, nie znając dzieł autora “Pornografii”, potrafiłem mieć o nim stanowczo paskudne mniemanie.

Ale wkroczyłem w następny etap i wygięło mnie w drugą stronę: poszedłem po rozum do głowy. Że zaś miałem do niej daleko, zajęło mi kęs czasu, nim odkryłem: “Dzienniki” po czytaniu są mądrzejsze niż przed, a megalomania ich autora to sposób artysty na osobne istnienie, jego zmyłkowy makijaż, ochronna charakteryzacja, psychologiczna farbka, izolacja od zewnętrznego świata i celowa poza. Celowa, gdyż na każdym kroku podkreślał, że warunkami artyzmu są samotność i wyrzeczenie; wyzwolenie dokonuje się przez uwolnienie wszystkich cech obecnych w artyście.

Zamierzona ekspozycja i prowokacja polegająca na uzewnętrznianiu i wyolbrzymianiu własnych wad i słabości, świadome, niejednokrotnie bolesne eksperymentowanie na sobie, były dla niego niczym więcej jak zbieraniem i wykorzystywaniem do pisania tak zgromadzonych doświadczeń. Jeżeli się o tym nie wie, łatwo można pójść po linii najmniejszego oporu i uznać Gombrowicza za kabotyna, pyszałka, snoba. Łatwo dać się nabrać na jego pozerstwa i zgrywne miny.

Artysta bywa nim wtedy, gdy jest sobą i tworzy tylko poprzez siebie; wtedy jest autentyczny, niezakłamany, wolny i wyzwolony od nacisku otoczenia. Wówczas ma własny filtr osobowościowy, który wykształca w nim i narzuca mu indywidualny styl wypowiedzi.

Styl to człowiek, a człowiek ulega nieprzerwanemu formatowaniu przez los, bezustannemu dostosowywaniu własnej twarzy do zmiennych okoliczności. Styl to człowiek i jego siła woli; jeśli na dodatek jest artystą, broni się przed atakiem osaczających go ról. Społecznych, egzystencjalnych, kulturowych. Broni się, wszczepiając sobie w twarz odpowiednie grymasy, akuratne wyglądy, słuszne skóry i stosowne maski. Używa poprawnych min, by nie dać się zaprząc do chodzenia w stadzie, na modnym pasku, po wytyczonych ścieżkach, do bycia idealnie, wzorowo, pedantycznie porządnym, opłukanym z wad i ulizanych postaw. Nie chce poruszać się po świecie w sposób kostyczny, pryncypialny i w dętym namaszczeniu. Chce być sobą, bo bycie rozpoznawalnym JA to wstęp do bycia artystą – razem z nieznośnym dobrodziejstwem inwentarza.

Nie jest kopistą artystycznej wypowiedzi, nie fabrykuje więc swoich tekstów według pigularskich, matematycznych, przesadnie “semiotycznych” recept. Nie pisze na obstalunek doraźnej chwili, dyspozycyjnym, lokajskim i “skwapliwym piórem”, jak pastwiący się nad nim doktrynerzy, marudni poloniści uprawiający sabaty nad jego utworami, owe sztywniacko-poprawnościowe wygibasy przytępych belfrów w rodzaju profesora Pimki. Tworzy sobą, bo, jak mawiał Flaubert: “Pani Bovary, to ja”.

Jest sobą, człowiekiem pojedynczym czyli kwintesencją uczciwości swoich zdań. Nieoczyszczonym z kompleksów, skaz i zalet. Obsesji czy śmiesznostek nawet. I dopiero wtedy ma przekonanie: jest artystą całkowitym. A ponieważ wszystkie te właściwości są składowymi częściami artysty-arystokraty, to “skumulowane w jedną”, przepuszczone przez jego osobowościowy filtr, oferują nam, zżeraczom codziennego chleba, tekst godny miana arcydzieła.

Niestety, wedle słów Gombrowicza, artystów “piszących sobą” jest niewielu. Nielicznych stać bowiem na niewymuskaną odwagę pisania pod prąd, wbrew utartym, stadnym gustom, na przekór grupowym, ufryzowanym konwencjom i przyzwyczajeniom do usypiającej sztampy. Mechaniczna “poetyka” współczesnego pisania poprawnościowego spowodowała, że artystą jest teraz każdy, kto posiadł gładką umiejętność posługiwania się gramatyką i zdał przyspieszony kurs ortograficznego prawa jazdy.

Nie brak im zadatków na talent, ale talent utyka im w szczerbach odwagi bezkompromisowego bycia sobą. Doskwiera wycieńczoną oryginalnością, prześladuje ledwo pełgającą Iskrą Bożą. Lękliwi, zawistni, literacko nierozbudzeni, bez wewnętrznego żaru, poloru i uargumentowanej charyzmy, obdarzeni małostkowością i przedwczesnym wytryskiem zarozumiałości, zaludniają awaryjny Parnas dla śniętych krów artystycznych.

Poglądy Gombrowicza na sztukę są więc mocno krzywdzące. Lecz artysta jest usprawiedliwiony okolicznościami, które skłaniają go do ferowania tak radykalnych wyroków. A usprawiedliwieniem tym jest emigracja. Od 1938 roku pisarz gości poza krajem. W Argentynie zastaje go II wojna światowa. Już nigdy nie wraca do Polski (umiera we Francji w 1969 roku). Zresztą powstała po wojnie karykatura kraju zniechęcała raczej, aniżeli kusiła do powrotu.

Przed wojną mówiło się o nim. Czasem w superlatywach, czasem z kompletną nieznajomością rzeczy, ale choć kontrowersyjny i sprawiający recenzentom kłopoty, to przecież był publikowany, wydawany, dyskutowany. Natomiast w “kraju pampasów” zaczyna od zera. Przekształca się z autora głośnej powieści “Ferdydurke” w nieznanego, początkującego debiutanta na literackim dorobku i powoli wyrabia sobie markę: pisze felietony, eseje, recenzje do tamtejszej prasy. Uparcie pracuje nad sobą i wreszcie dobija się uznania. Lecz jako znerwicowany duch, nie cierpi ustabilizowania; nudzi go tamtejsza martwota artystycznego środowiska, zatem wyjeżdża do Francji.

Obcy tam, skąd wyjechał, nietutejszy tu, dokąd go przywiało, nie może sobie znaleźć miejsca. W Ameryce Południowej nie istnieje tak, jak na to zasługuje, w PRL jest na indeksie. Ima się więc nowej pracy: znowu pisze felietony, eseje, recenzje, następne powieści, publikuje i wystawia dramaty, kontynuuje “Dziennik”, który emituje Radio Wolna Europa.

*

“Parę lat temu czytałem »Dzienniki« Gombrowicza, aż mi uszy się trzęsły. Chłonąłem i topiłem się w nich. Cały czas myślałem z rozpaczą, dlaczego dobry Bóg nie obdarzał każdej generacji polskiej przynajmniej trzema Gombrowiczami. Dlaczego tak mało cugów, wiatrów, trąb powietrznych, piorunów kulistych pod naszym niebem intelektualnym? Dlaczego tam świeci zawsze zapyziałe, anemiczne, słabo grzejące słoneczko z elementarzy? Słoneczko, które grzeje słabo wierzby przydrożne, kościółek drewniany, rannego ułana, siejącą rutkę pannę i dobrego pana starostę? Więc żarłem tego Gombrowicza i oczy wyłaziły mi z orbit.

Kochałem tego Gombrowicza, kabotyńskiego Michała Archanioła z mieczem szyderstwa w dłoni, co ganiał polskich kabotynów po polskim niebie. Tak się zachwyciłem, że w stanie kataleptycznym runąłem na jego powieści i dramaty. Ale tam jakoś odpadłem. Zamiast flaków, bebechów, gotującej się krwi, znalazłem zimną laubzegę. Usłyszałem cichy poświst laubzegi wypiłowującej popisowe wzory. Nie, nie, Boże broń, nie szargam wielkiego świętego Szargacza. Chcę tylko doradzić: czytajcie najpierw jego prozę, a dopiero później, jak najpóźniej, może przed samą śmiercią sięgnijcie po »Dzienniki«.

On pierwszy kolnął w zadek Wielkiego Kabotyna. On nam wyrysował tę postać, jak w policyjnym liście gończym rysuje się domniemany portret przestępcy. On pierwszy Przeciął i wypuścił cysternę złej krwi i chorobotwórczej flegmy. On wywabił z niewidzialności tę żałosną figurkę z krakuską i pawim piórem na głowie”.

(T. Konwicki, “Kalendarz i klepsydra”)

Argentyna, w której Gombrowicz po prawie dwudziestu latach dochrapał się jako takiej akceptacji i względnej popularności, zaczyna go mierzić; za wiele czasu upłynęło od pierwszego, ośmioletniego okresu biedowania, głodowania, pomieszkiwania w pokojach umeblowanych nędzą.

Dosyć ma też następnych siedmiu lat “urzędniczej stabilizacji”: pracy w banku i życia na obczyźnie, wegetowania pozbawionego celu, rozpaczy poznawania ludzi, których nie interesował i którzy jego nie fascynowali.

Pogardza tamtejszą emigracyjną konserwą, zapyziałymi polonusami o wielkopańskich manierach i pokrzepiającym się patriotyzmem, z którego natrząsa się namiętnie; z przyjemnością graniczącą z udręczeniem. Nie cierpi miernych literatów o wyśrubowanych aspiracjach i minimalnych zdolnościach, stroni od nadętologii w wykonaniu strasznych mieszczan rozpartych nad filiżankami kawy, ze śmieszną godnością, żarliwie perorujących o niczym.

Drażnią go ziemiańskie towarzystwa, ich wzniosła parafiańszczyzna, monotematyczne, infantylnie drętwe i jałowe dysputy o niegdysiejszych majątkach, genealogiach czy przefujarzonej zamożności. Poza wspólną niedolą emigranckiego losu nie łączą go z nimi żadne inne względy. Wyalienowany jako pisarz, obarczony przymusową obsesją niszczenia innych pisarzy, traktowania ich jak wrogów, targany walką ze swoimi wizerunkami, z tysiącem własnych, “okolicznościowych” twarzy, trzyma się młodych twórców, twórców in spe; na razie wolnych od bakcyla snobizmu. Lecz i oni nie mają pojęcia, kim jest.

Bytuje w środowisku ząbkujących artystów, uchodząc wśród nich za proroka, guru, “niepośledniego wybitnego”. Ale otoczenie to, choć początkowo bawi go i uwielbia je zaskakiwać, wpędzać w zażenowane konfuzje – jest zbyt kołtuńskie i zanadto “prowincjonalnie ekskluzywne”, by mógł mu aplikować stale ten sam repertuar szokujących zwierzeń i obrazoburczych poglądów. Toteż przy pierwszej nadarzającej się okazji wyjeżdża z Argentyny i w poszukiwaniu świeżej krwi (nowej publiki) drałuje do kraju Sartre’a (dostaje roczne stypendium – zaproszenie Fundacji Forda finansującej mu pobyt w Europie).

Francja jest wtedy zauroczona Proustem, językowym prestidigitatorem i wyobraźniową potęgą na dożywotnim zwolnieniu od zdrowia. Marcelem, do którego Gombrowicz żywi ambiwalentne uczucia. Jak do wszystkiego zresztą, o czym się wypowiada; raz eksploduje uwielbieniem i nieumiarkowanym entuzjazmem, mówi o kimś z respektem, podziwem i ekscytacją, a kiedy indziej – z demonstracyjną przekorą, rezerwą i dystansem, jak gdyby specjalnie uwziął się, by być bulwersantem, gorszycielem, skandalistą. Raz przeto jawi mu się Proust jako nieprzeciętny umysł, a innym razem – jako nieznośny, nadsubtelny wrażliwiec szybujący poniżej swojego talentu.

Jak Proust, tak i Gombrowicz jest nieustannie rozczarowany; oczekiwania przeczą spełnieniom. Mimo to pragnie pójść szlakiem paryskich ulic, znaleźć dom, w którym mieszkał za pierwszego pobytu, odświeżyć w sercu dawne drgnienia, na żywo poznać Jerzego Giedrojcia i jego siedzibę w Maisons Laffitte, pogadać z “Kotem”, wielkim admiratorem jego twórczości, o którym napisał: “Wszystkie wydania moich dzieł w obcych językach powinny być opatrzone pieczątką »dzięki Jeleńskiemu«”.

Rozpierają go nostalgie, dręczą wspominki z czasu młodości, napadają mroczne tęsknoty. Ale rychło się przekonuje, że pragnienia gwiżdżą na rzeczywistość: magdalenka to mit. Paryż zepsiał przez czas jego nieobecności. Wydostojniał i pokrył się patyną wieku. Słowem – stracił artystycznego ducha i obrósł w powagę, a sielankowe domy z młodości skurczyły się bezpowrotnie.

Lecz rozczarowania i zmienne nastroje Gombrowicza biorą się z humorzastej miłości; kiedy wiódł “nierajski przebyt”  w pampasowych ostępach, przeklinał ów kraj i szydził z niego zawzięcie. Natrząsał się z jego towarzyskiego blichtru, z maciupkiej literatury o słoniowatych pretensjach. Ale kiedy go opuścił, zapragnął w nim być od nowa.

I odtąd Argentyna ma dla niego dwa oblicza. Pierwsze pochodzi z “Dziennika”, niemal konfesyjnego utworu, w którym obnaża się w sposób bezlitosny. Z którego wyłania się obraz człowieka zagubionego pośród własnych masek, człowieka o sprzecznych tożsamościach, bezradnego i przerażonego tym, co o sobie naopowiadał, a czego już nie zdąży zdementować. Tam znęca się nad nią niemiłosiernie. Tam też jednak maluje widoki miejsc, do których wędruje słowami plastycznie ciepłymi, zdaniami wzruszająco poetyckimi, i są to pejzaże – majstersztyki.

A drugie zawiera się w jego opowiadaniach “Wędrówki po Argentynie”, o których w przedmowie mówi Zofia Chądzyńska: “Ujawnia się w tych tekstach wiele cech, których próżno by szukać gdzie indziej w jego twórczości: rodzaj czułości, szacunek dla prostego człowieka”.

MAREK JASTRZĄB