BILIŃSKA-STECYSZYN: Zmierzch

Fot. Pixabay.com

Jak dobrze, że Kuba odszedł z tego świata przede mną. Nie miałby się kto nim zaopiekować, gdy mnie zabraknie. Pochowałam go w parku, jest tam takie miejsce, oddalone od głównych alejek. Wzięłam z domu łopatkę, Kubę w dużym kartonie po butach, latarkę. Z nadzieją, że w takim odległym zakątku nikt mnie nie zobaczy. Cały czas płakałam.

Chodzę do niego w odwiedziny, ale tylko w ciągu dnia. Po zmierzchu już nie chcę się tam zapuszczać, spaceruję jedynie po tych alejkach, gdzie płoną parkowe latarnie i po których chodziliśmy razem. To moja cowieczorna modlitwa przed snem. Przechadzka trwa zwykle pół godzinki. Zakładam maseczkę, ale nie naciągam jej na nos. W parku wieczorami jest pusto, zwłaszcza teraz, jesienią. Zapalone latarnie dają poczucie, że w alejkach nie czai się żadne zło. Nasza okolica zresztą jest wyjątkowo spokojna.

Listopad, dzień po dniu, szarzeje i umiera. Jeszcze tylko wczesne poranki są jasne. Zakupy robię w pobliskim markecie, w poniedziałki i w piątki. Przed śniadaniem, gdy w sklepie jest prawie pusto. Nigdy w godzinach dla seniorów, choć to niby nasz przywilej. Od dziesiątej robi się taki tłok, jakby wszyscy po sześćdziesiątce, choć mają pełniusieńkie półki i lodówki, pod przymusem zapełniali koszyki towarem i tłoczyli się w kolejkach do kas.

Jem zwykle połówkę bułki z masłem i twarogiem, do tego kawa z mlekiem. Obiad gotuję od razu na kilka dni, przeważnie zupę, czasem naleśniki lub kurczaka. Jakoś słabo dopisuje mi apetyt. Wszystkie dni, zima czy lato, są do siebie podobne, różnią się jedynie porami wschodów i zachodów słońca. Cały tydzień czekam na niedzielę. Na godzinę osiemnastą i rozmowę z Asią, moją wnuczką, dopiero potem wychodzę na wieczorny spacer. Od czasu, gdy zginęli w wypadku jej rodzice, mam tylko ją.

Miałam. Widujemy się teraz bardzo rzadko. Wyjechała do Londynu. Tam od trzech lat mieszka i pracuje. Zarabia na studia, tylko że nie wiadomo, jak to będzie. Teraz studia są zdalne i wszystko takie niepewne. Czy spędzimy razem święta? Wykupiła już bilet na 13 grudnia, czeka ją kwarantanna i oby tylko to! Wciąż powtarza, jak powinnam teraz na siebie uważać. Jakbym nie wiedziała! Przecież oglądam telewizję, słucham komunikatów.

Ostatnio już dwa razy nie zadzwoniła. Za pierwszym razem uprzedziła, że nie będzie mogła, potem już nie. Więc ta druga niedziela była szczególnie smutna. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca, a gdy zapadł zmierzch, jedynie siła przyzwyczajenia wypchnęła mnie z domu.

Może to źle, że wyszłam. Do dziś tego nie wiem. Już z daleka zauważyłam, że na ławce numer trzy przy mojej cowieczornej trasie ktoś siedzi. Liczę ławki. Kosze na śmieci. Latarnie. Ciachnięcia nożem przy krojeniu ogórka na plasterki. Krople z kapiącego kranu. To jakaś nerwica natręctw, nie mogę się jej wyzbyć. Podciągnęłam maseczkę na nos i przyśpieszyłam kroku. Ten ktoś z ławki się podniósł i też podciągnął swoją maskę. Mężczyzna. W świetle latarni stojącej w pewnym oddaleniu nie umiałam rozpoznać koloru jego kurtki. Mogła być szara, choć równie dobrze czarna. Albo ciemnogranatowa.

– Proszę zaczekać – powiedział. – Zechce pani usiąść.

To nie brzmiało jak polecenie. Raczej jak prośba, ale wystraszyłam się, że to może funkcjonariusz Straży Miejskiej. Ktoś mnie widział, jak zakopywałam psa, i mu doniósł. Usiadłam. On również. Tuż obok. Pachniał tytoniem, ale chyba jakimś lepszym, fajkowym. Z bliska, kątem oka, widziałam jego jasne, dość długie włosy. Chyba siwe, bo nie wyglądał na młodego blondyna, zresztą przeczyły temu wysokie zakola nad czołem i zmarszczki wokół oczu. Zaparowały mu okulary. Zdjął je i schował do kieszeni. Opuścił głowę.

– Uciekam stąd – odezwał się nagle. – Mam już wszystkiego dosyć. Ucieknie pani ze mną?

Milczałam. Nie wyglądał na szalonego. Ani tym bardziej na zboczeńca zaczepiającego po parkach samotne kobiety. Czubkiem buta roztrącał walające się wokół ławki niedopałki.

– Co za ludzie. – W jego głosie wyczułam złość. Nie byłam pewna, czy na tych, którzy śmiecą, czy na mnie, że zwlekam z odpowiedzią.

Nie wiedziałam, gdzie jest to „stąd”, od którego chciał uciec, i co oznacza „wszystko”, którego miał dość. Te niedopałki pod stopami? Codzienna bułka z twarogiem na śniadanie? Komunikaty o zakażonych i zmarłych? Telewizor od rana do wieczora i cisza, która krzyczy, gdy się go wyłącza?

– Samotni uciekinierzy to dobry temat dla filmów – mruknął, jakby usłyszał moje myśli. Nadal na mnie nie patrzył. – Ucieknie pani ze mną? – powtórzył.

– Asia ma przylecieć – powiedziałam wreszcie.

– Rozumiem – przytaknął, choć przecież nie mógł wiedzieć, kim jest Asia. Dopiero teraz spojrzał na mnie uważnie, jakby chciał mnie zapamiętać. Tylko co zapamiętać? Moją czapkę? Szalik? Maseczkę?

Ściskało mi się serce, gdy wstawałam z ławki.

– Do widzenia panu. Żałuję. – Tylko takie banalne pożegnanie przyszło mi do głowy.

Już odchodząc, usłyszałam za plecami jego „Dobranoc. Zaczekam, aż pani zmieni zdanie”. A może tylko mi się wydawało, że tak powiedział. Może to był jedynie szelest spadających z drzewa liści. Lekki poszum wiatru w trawie, cichy niczym szept. Potrącony kamyk turlający się po płycie chodnika. Nagłe pluśnięcie krwi w skroniach.

Szłam w stronę domu, zrezygnowawszy ze spaceru. Dopiero na końcu alejki, przy wyjściu z parku, obejrzałam się. Ławka była już pusta.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN