BILIŃSKA-STECYSZYN: Narodziny poety

Fot. Henryk Hermanowicz. Na zdjęciu Konstanty Ildefons Gałczyński (1947). Domena publiczna.

Czasem w kaczym gnieździe wykluje się łabędź, a w prostej kolejarskiej rodzinie przyjdzie na świat poeta i otrzyma imiona Konstanty Ildefons.

To drugie imię też zostanie zapisane w urzędowym akcie chrztu, choć jego właściciel będzie w przyszłości wymyślał anegdoty, że je sobie “tylko tak dodał”. Jako zaledwie dziewiętnastolatek, napisze: “Po blasze dachów gwiazdy kulają się z brzękiem,/ a lunatyk miesięczny, że jest chciwiec stary,/ gwiazdy w kieszeń pakuje” (“Lunatyk”, 1924). I będą już w tym wierszu znaki charakterystyczne dla całej późniejszej twórczości Gałczyńskiego: księżyc i poetycki somnabulizm.

Konstanty Ildefons Gałczyński urodził się w Warszawie 23 stycznia 1905 roku. Jego matka, Wanda z Łopuszyńskich, pochodziła z rodziny warszawskich restauratorów (prowadzili restauracje znane pod firmą “Wróbel”) i wniosła do małżeństwa spory posag. Ojciec, Konstanty Gałczyński (po nim poeta odziedziczył pierwsze imię), był technikiem kolejowym Drogi Żelaznej Warszawsko-Wiedeńskiej. Posada na kolei stanowiła niezły kąsek, tyle że się panu Konstantemu coraz częściej “nie zgadzały rachunki”, posag żony szybko topniał, a rozdźwięk pomiędzy małżonkami stawał się coraz większy.

Ani wśród przodków po mieczu, ani po kądzieli nie odnotowano w rodzinie autora “Zaczarowanej dorożki” intelektualistów, erudytów czy tym bardziej artystów. Byli to ludzie prości, niewykształceni, pochodzący ze wsi, wyrobnicy, służący, stolarze, w najlepszym wypadku kamienicznicy i właściciele knajp z wyszynkiem. Co zatem wcześniejsze pokolenia mogły przekazać poecie w genach? Pewnie niewiele lub zgoła nic. Był bez wątpienia dzieckiem z gwiazd. Nie! Wprost z księżyca.

Ojciec Konstantego Ildefonsa i jego o 11 miesięcy młodszego brata Mieczysława Zenona uważał, że jedyną przyszłość dla jego synów stanowi pójście w jego ślady i ukończenie szkoły kolejowej. Zapisał więc pierworodnego, wtedy siedmiolatka, do warszawskiej Szkoły Technicznej Kolei Warszawsko-Wiedeńskiej przy ul. Chmielnej (lekcje w języku rosyjskim, rosyjscy nauczyciele i dryl jak w wojsku). Paradoksalnie Kolej Warszawsko-Wiedeńska przyczyniła się do tego, że późniejszy autor “Pieśni” zdobył o wiele lepsze wykształcenie i kolejarzem nigdy nie został. Stało się to w 1914 r., gdy pracownicy kolei warszawskiej (wszak poddani cara), ich rodziny, szkoła na Chmielnej i jej uczniowie, wskutek ewakuacji przed nadciągającą ofensywą niemiecką znaleźli się w Moskwie.

Rodzina Gałczyńskich zamieszkała na Moskworzeczu, ale mały Kostek do szkoły kolejowej już nie wrócił. W kręgach moskiewskiej Polonii za jedyną prawdziwie polską szkołę w Moskwie uważano Gimnazjum Władysława Giżyckiego, również ewakuowane z Warszawy. Tam rodzice posłali Kostka i Mietka i tam, pod troskliwą opieką wspaniałych profesorów, z niedoszłego kolejarza zaczął się wykluwać prawdziwy talent. Nie wystarczy bowiem mieć iskrę Bożą, ważne, by mieć wsparcie. W rodzinie (z tym u Gałczyńskich bywało różnie), w szkole, w ogóle – w życiu. Trafić na światłych opiekunów, mistrzów, na ich pomocną dłoń. W gimnazjum najważniejszym dla rozwoju przyszłego poety mentorem był jego wykładowca języka polskiego, filozofii, łaciny i historii dr Józef Grabowski. On zadbał o gruntowną edukację młodego Gałczyńskiego, rozbudzał jego pasje czytelnicze, rozniecał zainteresowanie wieloma dziedzinami kultury i sztuki.

Wśród kolegów szkolnych Kostek Ildefons nie był wprawdzie brzydkim kaczątkiem wyśmiewanym i prześladowanym przez pospolite ptactwo domowe, jednak stanowił typ odludka i trochę “dziwoląga”. Mimo ledwie nastoletniego wieku jakby starszy od rówieśników, rzadko uczestniczył w ich zabawach, nie interesowało go kopanie piłki czy zbiórki harcerskie. Wolał czytać, samotnie spacerować po mieście, a także… recytować. Miał uzdolnienia recytatorskie, dobry głos i tu, co ciekawe, już bardzo lubił zyskiwać w klasie słuchaczy.

W 1918 roku rodzina Gałczyńskich powróciła do wolnej już Polski. Konstanty i jego brat, mimo że ojciec domagał się ich dalszej “edukacji kolejarskiej”, dzięki uporowi matki podjęli naukę w dawnym Gimnazjum Giżyckiego – obecnie już noszącym oficjalną nazwę: Matematyczno-Przyrodnicze Gimnazjum Męskie. Siedzibę miało na Wierzbnie, w pawilonach na terenie rozległego parku – daru od rodziny Radziwiłłów. Było szkołą nowoczesną, ekskluzywną – i kosztowną, bo należało płacić wysokie czesne. I chociaż profil szkoły niezupełnie współbrzmiał z humanistycznymi pasjami młodego Gałczyńskiego, ten odnalazł się w niej znakomicie. Ba, rozbudzone aspiracje nie pozwoliły mu poprzestać jedynie na poziomie edukacji szkolnej. Już jako piętnasto- czy szesnastolatek wiedział, jaką drogą chce kroczyć w dorosłym życiu. Uczył się gry na skrzypcach, języków francuskiego, niemieckiego i angielskiego. To wszystko kosztowało, a na pomoc finansową zbiedniałych rodziców nie mógł liczyć – udzielał więc korepetycji z polskiego młodszym i bogatszym kolegom. W ten sposób dotrwał do matury i zapisał się na studia, na anglistykę, mimo że papa kolejarz znowu się pieklił na takie “fanaberie”…

Czas wreszcie napisać o pierwszych próbach poetyckich Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Od małego układał różne rymowanki, a pierwszym “poważnym” jego wierszem był sonet ofiarowany przez zaledwie dziesięcioletniego ucznia pani Kazimierze Grabowskiej (żonie Józefa), ukochanej nauczycielce botaniki. Niestety pozostała jedynie wzmianka o nim, spadkobiercy ani biografowie poety nie natrafili jak dotąd na zapis tego wiersza. Zachował się natomiast – i to z dokładną datą, 31.12.1919 – wiersz “Do Alraune” i to on uznawany jest za prawdziwy debiut poetycki Gałczyńskiego. Jego autor miał wówczas niespełna piętnaście lat. Imieniem Alraune, ale także “Lunatyczką obłędną” czy “czarnoksiężniczką” nazywał swoją daleką krewną ze strony matki, Jadwisię, dziewczynę, w której się podkochiwał. “W miesięcznych płynach drgają wężowe twoje ręce”, taki jest początek tego jakże egzaltowanego i młodopolskiego wiersza, zapowiadającego już jednak poetę z prawdziwego zdarzenia.

Na łamach prasy debiutem Gałczyńskiego stał się wiersz, o którym poeta autoprześmiewczo wyraził się po latach, że “odmalowuje świstanie wiatru oraz księżyc”. Utwór nosił tytuł “Wiatr w zaułku”. Ukazał się w 1923 r. w pisemku “Twórczość Młodej Polski”, podpisany pseudonimem Mieczysław Zenon Trzciński. W ten sposób poeta niejako złożył hołd swojemu bratu, w wieku ledwie czternastu lat zmarłemu wskutek przebytej szkarlatyny, choroby zwykle niekończącej się tak tragicznie, lecz organizm braciszka nie poradził sobie z nią. O Mietku, z którym był ogromnie związany, poeta napomykał zawsze z czułością w wielu wersach swoich późniejszych utworów. O ojcu, z którym tak bardzo się rozmijał i którego obwiniał o zaniedbania w czasie choroby brata, wyłącznie z kpiną, niechęcią i wręcz wrogo…

“Trzciński”, z którym mało kto Gałczyńskiego kojarzył, w tymże samym 1923 roku zastąpiony został prawdziwym nazwiskiem autora. Poeta postanowił udać się po pomoc do popularnego już wtedy Kornela Makuszyńskiego, zaprezentować mu swoją “pisaninę”. Makuszyński kierował wówczas działem literackim dziennika “Rzeczpospolita”, a że obu łączyło podobne poczucie humoru i bogata wyobraźnia, szybko nawiązała się między nimi nić porozumienia, a z biegiem lat prawdziwa przyjaźń. Dzięki pośrednictwu autora “Przygód Koziołka Matołka” i “Awantury o Basię”  osiemnastoletni gimnazjalista mógł wreszcie zobaczyć swoje nazwisko pod wierszem “Szturm” na łamach gazety czytanej przez tysiące ludzi.

“Szturm”, rodzaj dytyrambu, mocno na modłę Mickiewiczowskiej “Ody do młodości”, składał się głównie z łatwych do deklamacji haseł w rodzaju “Rozwiniemy sztandary na wietrze” czy “w życie zmienimy złudy śnień”. Słowa “z nami Duch! Z nami szał i wesele!…/ Pobiegniemy na bój wściekłym tańcem” nie nawoływały bynajmniej do wdarcia się na barykady, tylko do bojów twórczych. Kończące utwór okrzyki “Marsz!/Marsz!/ Marsz!” można więc uznać za swoiste proroctwo, rozpoczynające marsz autora w kierunku poetyckiej sławy…

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN