BILIŃSKA-STECYSZYN: Atak ud

Fot. Pixabay.com

– Docent tylko udaje strasznego. W ogóle mnie nie pytał – oznajmiła Duńcia, moja współlokatorka i przyjaciółka, filolożka polska z czwartego roku. Klaudia zwana Klaudunią, Dunią, a najczęściej Duńcią. Ja byłam na trzecim roku i właśnie zbliżał się egzamin z teorii literatury.

– W ogóle? – nie dowierzałam. Docenta wszyscy się bali. Jedni więcej, to znaczy takie cienizny jak ja, inni mniej, bo kuli. Ale wszyscy. Zupełnie nie wyglądał na takiego, który nie pyta.

– Przecież ci mówię. W ogóle! – Słowa Duńci tchnęły prawdą najszczerszą pod słońcem. – Sposobem go wzięłam. Na wylosowane pytania nawet nie musiałam zerknąć.

– Sposobem? – Znałam tylko jeden, z mojej kiedyś ukochanej książki Niziurskiego. – Jak na Alcybiadesa?

– Żartujesz? – Duńcia popatrzyła na mnie jak na ostatnie cielę. – Miniówka, makijaż, szpilki. Ledwo usiadłam, od razu było, pani Klaudio, jak pani pięknie wygląda, czy ma pani życzenie zdawać na ocenę bardzo dobrą, czy może zadowoli panią ocena dobra, panie docencie, ocena dobra satysfakcjonuje mnie w zupełności, poproszę w takim razie indeks, proszę bardzo, dziękuję, do widzenia, do widzenia.

I nim zdążyłam otworzyć usta, moja przyjaciółka wygłosiła puentę swojej opowieści:

– Mówię ci, jemu się podobają blondynki w krótkich spódniczkach. Jesteś blondynką, spróbuj – nakręciła mnie.

Łatwo powiedzieć. Klaudia zwana Duńcią, mimo że blondynka i bez kropli włoskiej, a tym bardziej tunezyjskiej krwi, była piękna jak Claudia Cardinale. Nawet imię, zapewne w przekonaniu, że córka wyrośnie na piękność, rodzice nadali jej na cześć włoskiej gwiazdy. Nie byłam szpetna ani garbata, ale na tle bujnej urody Duńci czułam się co najwyżej jak Giulietta Masina w filmie “La Strada”.

Mimo wszystko opowieść Duńci wznieciła w moim sercu płomyk nadziei. Tyle że ów jak szybko zapłonął, tak jeszcze szybciej zgasł. Nie miałam miniówki! To znaczy kiedyś, owszem, miałam, w ogólniaku. Nawet kilka sztuk. Wymyślone przez Mary Quant, stanowiły przecież niezbędny element w garderobie każdej dziewczyny, niezależnie od wieku i kształtu ud. Ja uda miałam szczupłe i zgrabne, lecz ostatnio okrywałam je wyłącznie spódnicami midi lub maxi, a jeszcze częściej spodniami szwedami. Zawsze starałam się podążać za modą, więc miniówek, gdy stały się passé, nawet nie zabrałam do akademika.

– Żaden problem. – Duńcia otworzyła szafę i zaczęła przetrząsać zawartość swojej półki. Po chwili podała mi owinięty w papier pakunek. – Od zeszłego roku tu leży – dodała. – Dobrze, że sobie przypomniałam. Masz, przymierz.

Wyjęłam z zawiniątka nieduży trapez elany w kolorze ciemnej czekolady.

– To mam założyć? – Niepewnie obracałam szmatkę w rękach.

– Przymierzaj i nie gadaj – ponagliła mnie.

Spódniczka Duńci nie sięgała mi nawet do połowy ud, a gdy ścisnęłam ją paskiem, ponieważ Duńcia była ode mnie szersza w talii i w biodrach, stała się jeszcze krótsza. Ale nakręcenie już działało, więc przejęłam inicjatywę i teraz ja grzebałam w swoich zasobach.

– Włożę te czerwone sandałki na obcasach i tę białą bluzeczkę. – Słowa natychmiast przemieniłam w czyn.

– Będziesz wyglądała jak uciśniona niewinność i dostarczysz Docentowi dodatkowych wzruszeń – skomentowała Duńcia, obejrzawszy mnie z każdej strony.

– Raczej jak obciśnięta – parsknęłam, bo wydekoltowana bluzka rzeczywiście mocno opinała mój biust.

– Świetnie – skwitowała. – Paznokcie i makijaż zrobisz przed samym wyjściem. Egzamin masz zdany jak w banku.

Pobiegłam na parter, by w dużym lustrze w hallu akademika zobaczyć, jak wyglądam. Oględziny zaowocowały niemal stuprocentowym przekonaniem, że Docentowi nawet nie przyjdzie do głowy, żeby mnie pytać.

Patent z minispódniczką zdradziłam Ance, mojej najlepszej koleżance z roku. Brunetce wprawdzie, ale za to o urodzie Sophii Loren. Ucieszyła się i zdecydowała, że pójdzie w sukience, w której przed trzema laty przyjechała na egzaminy wstępne, granatowej w drobny rzucik bordo, z krótkimi rękawkami i małym kołnierzykiem. Oczywiście też sięgającej dobre dwadzieścia centymetrów ponad kolano.

O poranku w dniu egzaminu upalna dotychczas pogoda po nocnej burzy przemieniła się w mokre zimnisko. Jak na złość! Mimo to obie z Anką wymaszerowałyśmy z akademika, ani na jotę nie rezygnując z opracowanej stylizacji. Nim rozpoczął się egzamin, sekretarka z instytutu wywiesiła na korytarzu listę zdających i przekazała informację, że mamy wchodzić po dwie osoby. Jeden kolega mruknął, że pewnie ciepło zdenerwowanych studentów ma podnieść temperaturę w gabinecie, żeby egzaminator w ten zimny dzień nie dostał kataru. Aż dziwne, że się zdobył na taki żart, całe towarzystwo było sparaliżowane strachem. Na moje i Anki nieadekwatne szatki chyba nikt nie zwrócił uwagi.

Wynikało z tej listy, że do gabinetu Docenta wkroczymy z Anką w duecie, ona i ja na “g”, Galińska i Gołkowicz. Obie w tych miniówach! Nawet lepiej. Coraz bliższy stawał się moment, w którym zmasowany atak naszych odkrytych ud słowa Duńci przeistoczy w ciało.

Kiedy weszłyśmy do gabinetu, Docent właśnie odsuwał od ust elegancką filiżankę.

– Zimna. – Skrzywił się i w ułamku sekundy omiótł nas wzrokiem.

Duńcia na moim miejscu natychmiast by się rozszczebiotała, że poleci do sekretariatu i poprosi, żeby panu docentowi zaparzyli świeżą kawę, a może nawet powiedziałaby: kawusię. Ale ja miałam zwoje mózgowe całkiem rozprostowane. Anka też.

Okutany w grubą tweedową marynarkę, jaką, pamiętałam, nosił dotąd tylko zimą, siedział w fotelu przy niziutkim stoliczku ze szklanym blatem. Poprosił o indeksy i wskazał nam miejsce na wprost siebie. Gdy usiadłyśmy na równie niskiej sofie, nasze gołe kolana i uda, telepiąc się niczym w febrze, znalazły się prawie pod nosem Docenta. Usiłowałam wepchnąć odnóża pod blat stolika, a wskutek niemożności dokonania tegoż skupiłam się już tylko na pilnowaniu, by spod miniówy nie świecić Docentowi bielizną. Anka podobnie.

Pochylony nad listą zdających, odhaczał nas na niej, lecz ruch jego brwi wskazywał, że musiał dostrzec nasze akrobacje. Wciąż milczał, a ja nadal usiłowałam nie tracić wiary, że za chwilę obrzuci nas komplementami i zapyta, czy wystarczą nam czwórki.

– Czemu się pani tak trzęsie? – Podniósł wreszcie spojrzenie znad notatek i wycelował je w Ankę.

– Z zimna – odpowiedziała, powstrzymując szczękanie zębów. Przecież nie mogła się przyznać, że ze strachu.

– Pewnie! – Docent wskazał ręką na okno, za którym gromadziły się czarne chmurzyska, a zimny wiatr niemal przyklejał do szyb gałęzie rosnącego tuż przy budynku wysokiego klonu. – Taka pogoda, a panie się ubrały w krótkie kiecki!

“Kiecki”. Naprawdę tak powiedział! Do tej pory na wykładach przemawiał do nas wyłącznie językiem “Trzy E”, jak żartowaliśmy na moim roku. Czyli erudycji, elokwencji i elegancji. Więc te “kiecki” zapaliły we mnie iskiereczkę nadziei, że jednak Klaudia zwana Duńcią mówiła prawdę. Docent rzeczywiście nie jest sztywniakiem i za chwilę się zachwyci oraz wystąpi z wiadomą propozycją co do ocen.

– Proszę. – Podał Ance, a za chwilę mnie, karteczki z pytaniami. Nie zaproponował nawet losowania! A tym bardziej jakie czwórki, jaka możliwość zdawania na bdb?! Gdzie wreszcie zachwyty, jak panie pięknie wyglądają? O, Klaudio zwana Duńcią, w cóżeś mnie wpędziła!

Dalej było już tylko gorzej. Bredziłyśmy obie jak Piekarski na mękach. Co ja mówię, jak dwóch Piekarskich na podwójnych mękach. Docent tylko podnosił brwi. Wyżej i wyżej, dopóki, wysiorbnąwszy z filiżanki ostatni łyk zimnej kawy, litościwie nie zakończył tych tortur. Wyszłyśmy z gabinetu, najpierw Anka, po niej ja, do widzenia, do widzenia, i wiadomo, co nam wpisał do indeksów.

– Oblałam – ogłosiłam Duńci po powrocie do akademika, oddając jej czekoladową miniówkę.

– Moda się zmieniła – odpowiedziała bez chwili namysłu. – A co ty myślisz, że Docent się nie zna? Widocznie teraz woli długie spódnice. Skąd mogłyśmy wiedzieć?

Nie miałam do niej żalu. Chciała przecież dobrze.

– Cała się trzęsiesz, właź pod kołdrę – popchnęła mnie w kierunku łóżka. Była wszak naprawdę dobrą przyjaciółką. – Zaraz ci zaparzę gorącej herbaty. A może kawusi chcesz?

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN