BRZOSTOWSKI: Miniatury

Fot. Pixabay.com

Święty Mikołaj to świnia!

Stałem w oknie i wypatrywałem pierwszej gwiazdki. Moi bracia i siostra siedzieli przy stole i pałaszowali już wigilijną wieczerzę. Rodzice nucili kolędy i było naprawdę miło. Po kolacji ktoś zapukał do drzwi i nie czekając na zaproszenie, wszedł do mieszkania. Rodzeństwo obskoczyło przybysza i wydzierając się wniebogłosy, zaczęło żądać prezentów. Ku mojemu zdziwieniu facet w kubraku wręczył bratu kluczyki do mercedesa, siostrze bilet do Disneylandu, a najstarszemu bratu-hulace komplet pozłacanych kości do gry. Zachęcony takim obrotem sprawy, podszedłem do gościa z brodą i wyciągnąłem rękę po podarek. Staruch obrzucił mnie wrednym spojrzeniem i powiedział:

– Dla ciebie, syneczku, mam paczkę dropsów.

– Ale dlaczego? – Wbiłem w Dziadka Mroza płaczliwe spojrzenie. – Przecież to tak niewiele.

– He, he, he! – Święty Mikołaj zarzucił wór prezentów na ramię. – Widzisz, synu, jakoś cię nigdy nie lubiłem. A poza tym – zgrzał piątkę z moim pijanym bratem – przecież ty we mnie nie wierzysz!

 

Mój przyjaciel pajacyk

Pamiętam, że miałem sądny dzień. Od samego rana prześladował mnie pech i w końcu straciłem nadzieję na poprawę losu. Gdy wracałem z pracy, znalazłem nowiutką dwudziestogroszówkę, jednak po chwili wszystko wróciło do normy. Przed wejściem do domu obsikał mnie pies, a urocze niemowlę znajomych zwymiotowało na mój widok. Przy kolacji wysiadł telewizor i miałem już naprawdę dosyć. Nie chcąc przeżywać kolejnych katuszy, postanowiłem pójść wcześniej spać i jeszcze przed dziewiątą wylądowałem w łóżku. Nie mogłem jednak zasnąć, gdyż sąsiadka wyprawiała zaległe imieniny. Wygłaszane za ścianą toasty zagłuszały myśli i poczułem wzbierającą we mnie złość. Jak zwykle w takiej sytuacji sięgnąłem po leżącą na stoliku lotkę i wymierzyłem jej ostrze w wiszący naprzeciwko łóżka obrazek. Wiedziałem, że jedynie celne trafienie może ukoić moje skołatane nerwy.

Kiedy zbierałem się do ostatniego rzutu, usłyszałem ciche chlipanie i zobaczyłem, że pajacyk z obrazka wyjmuje ze swojej piersi lotkę. – Pik, pik… – zamruczał pajacyk i zeskoczył po chwili na łóżko. – Czy nie sądzisz, że trochę przeginasz? – Pajacyk podszedł do mnie i spojrzał mi głęboko w oczy. – Przecież każda przyjaźń ma swoje granice.

 

Szafa wychodzi, ja zostaję

Gdy nie mam z kim pogadać, rozmawiam z rzeczami. Tematy mamy różne, a i dyskusja potrafi być ciekawa. Najbardziej lubię kredens, który przeszedł niejedno i wie o życiu tyle, że nigdy nie wiem, co powie. Czasami wtrąci coś lampa i bywa zabawnie. Są jednak sprzęty, z którymi ciężko złapać kontakt. Na przykład z krzesłem gadka zawsze wychodziła mi krzywo. Tak samo jest z obrazem, do którego można mówić godzinami i nie usłyszy człowiek w zamian złamanego słowa. Natomiast szafa… Ta to ma gadane! Skrzypi na wszystkie strony, ale jest zupełnie do rzeczy. Zdarzają się jednak dni, gdy stroi fochy i ciężko z nią wytrzymać. Tak było wczoraj, gdy wybierałem się na randkę. Na Arlecie zależało mi od dawna i postanowiłem wyglądać zabójczo. Stanąłem więc przed szafą i zagaiłem:

– To co mam włożyć?

– Garnitur.

– No co ty?

– Przynajmniej będziesz wyglądał jak człowiek.

– Garnitur to obciach. Założę sweterek.

– Który?

– W paseczki.

– Po moim trupie! – zaskrzypiała szafa. – Nic z tego!

Podszedłem do szafy, przekręciłem klucz, ale nie chciała się otworzyć. Dlatego z całą surowością, na jaką było mnie stać, powiedziałem:

– Daj mi sweterek.

– Nie.

– Nie żartuj.

– Nic z tego!

Podrapałem się w czerep, spojrzałem na zegarek i zrozumiałem, że do spotkania pozostał kwadrans. W końcu nie wytrzymałem i krzyknąłem:

– Oddawaj sweterek!

– Nie.

– Nie rżnij księżniczki, bo nie jesteś gdańska!

– Cham! – padło w odpowiedzi. – Wychodzę!

 

Do gwiazd

Albin z kulturą związany był od dziecka. Rysował, malował, wycinał śmieszne wzory. Raz nawet dotknął klawisza fortepianu, lecz szybko znudzony uciekł do ogrodu. Kiedy się zakochał, zaczął pisać wiersze. Kiedy się odkochał, ułożył piosenkę. Nic go tak nie łechtało jak artystyczna sława. Nie wiedział tylko biedak, co też miałby stworzyć. Kiedy Albin dorósł, smutek wziął go wielki, bo od nadmiaru emocji łeb mu spuchł jak bania. Lecz kiedy się dowiedział o losie van Gogha, zapragnął zdobyć sławę jako astronauta.

 

Matrix

O takim poranku marzy każdy. Prześliczna dziewczyna nachyliła się nade mną i obudziła mnie buziakiem. Nieco speszony, odwzajemniłem pocałunek i zacząłem zastanawiać się – kim ona jest? Od dawna budził mnie tylko budzik i straciłem nadzieję, że kiedykolwiek anioł zstąpi na moją drogę. Zanim zdołałem zebrać myśli, dziewczyna podała mi filiżankę kawy i nieśpiesznie wyszła z sypialni. Po chwili wróciła z tacą pełną łakoci, wśród których rozpoznałem mój ulubiony marcepan. Gdy poczułem niebo w gębie, przestrzeń wypełniła muzyka. Dziewczyna, w asyście rozbrykanych skrzatów, zaczęła tańczyć w jej rytm, tworząc z mikrusami niebywałą harmonię. Po chwili spojrzałem w okno i zobaczyłem, że niebo rozbłysło feerią barw. Zdziwiony, dopiero wtedy zrozumiałem, że przyszło mi smakować prawdziwego szczęścia.

Kiedy ucichła muzyka, dziewczyna podeszła do mnie i wręczyła mi lilię. Niepewny wciąż swojej roli, chwyciłem kwiat i zapytałem:

– Czy to mi się śni?

– Ależ nie. Od teraz tak będzie już zawsze.

Uśmiechnąłem się do dziewczyny i ponownie zapytałem:

– I będę dostawał od ciebie kwiaty?

– To nie ode mnie.

– A od kogo?

– Od twojego przyjaciela. Władka.

– Ale przecież Władek nie żyje! Czy ty wiesz, o czym mówisz?

Dziewczyna usiadła na łóżku, odgarnęła włosy i czule wyszeptała:

– Wiem, że jeszcze tego nie rozumiesz. Ale to przyjdzie z czasem.

– Ale ja nie wiem, o co chodzi.

– To spójrz na budzik. – Uśmiechnęła się najpiękniej na świecie. – Przecież on nie chodzi.

Zgodnie z sugestią dziewczyny przyjrzałem się swojemu oprawcy i wydukałem:

– Może się zepsuł?

– Ależ nie – usłyszałem młodzieńczy chichot. – I niczym się nie przejmuj. Tu naprawdę będzie ci dobrze.

 

Bez polotu, bez kłopotu

Roman był człowiekiem ambitnym. Cechowała go determinacja i odpowiedzialność. Bez problemu skończył szkoły, ożenił się i spłodził małego Romanka. W pracy był wzorem i szybko awansował. Znał kogo trzeba i potrafił wszystko załatwić. Z nałogami nie przesadzał, dbał o żonę, a w czasie wolnym hodował rośliny. Sumienie go nie gryzło, bo nie było po czym. Gdy zmarł, gazety zapełniły się dziesiątkami nekrologów. Wszyscy opłakiwali Romana, bo był taki do nich podobny.

 

Aniela

Aniela miała za męża profesora. Gotowała mu obiady, wyrzucała śmieci i cały czas dbała o domowe ognisko. Profesor doceniał zaangażowanie kobiety i gdy tylko mógł, zapraszał ją na swoje odczyty. Największym szczęściem dla obojga były jednak chwile, gdy małżonek w otoczeniu przesławnych kolegów odbierał odznaczenia, a telewizje wszystkich krajów donosiły o jego sukcesach. I pewnie idylla państwa profesorstwa trwałaby jeszcze długo, gdyby nie nagły zgon Anieli. Z dnia na dzień porzuciła ona męża, na barki którego spadły wszystkie obowiązki. Dobre zdanie o Anieli przesłonił profesorowi także fakt, że niewielu z jego uczonych kolegów złożyło mu kondolencje. Profesor stracił jednak do Anieli szacunek, gdy okazało się, że żaden z akademickich periodyków nie zamieścił jej nekrologu.

 

Czarny mercedes

Wraz z nadejściem wiosny nawiedziła mnie pisarska niemoc. Próbowałem zebrać się w sobie, lecz spod pióra nie chciała wyskoczyć żadna fabuła. Po kilku krwawych bitwach, które stoczyłem z natchnieniem, wywiesiłem białą flagę i wyszedłem z domu. Nie zastanawiając się długo, poszedłem na rynek, aby spotkać kogoś bliskiego i przy kawiarnianym stoliku utopić pamięć o doznanych razach. Zajrzałem do „Słonecznej”, zahaczyłem o „Kaprys”, lecz nie spłynął na mnie nawet promyk nadziei. Niepocieszony, włożyłem dłonie do kieszeni płaszcza i ruszyłem w powrotną drogę. Gdy minąłem magistrat, zobaczyłem wystawę sklepu z „Różnościami”, który prowadził mój kumpel, Edward. Edka nie widziałem od kilku tygodni, dlatego zdecydowałem się nawiedzić jego progi. Wszedłem do sklepu, przywitałem się z kumplem i dostrzegłem stojącą na ladzie stukającą maszynę do pisania. Przyjrzałem się ustrojstwu i zapytałem:

– Ona tak sama z siebie?

– Aha.

– A co to za marka?

– Mercedes.

– No, no – mruknąłem pod nosem. – A skąd ją wytrzasnąłeś?

Po chwili Edek oświecił mnie, że maszyna pochodzi z Krakowa i że otrzymał ją w ramach jakichś rozliczeń. Próbowałem wyciągnąć z kumpla coś więcej, ale ten tylko machnął ręką i powiedział:

– To maszyna jakiegoś poety. Ale nawet nie wiem, o kogo chodzi. Poza tym jest strasznie upierdliwa i przez cały czas nawija o Luizie. Mówię ci stary – Edek klepnął mnie w plecy – przy niej można tylko oszaleć.

Uśmiechnąłem się do kumpla, po czym przyjrzałem się maszynie. Podszedłem do lady i odczytałem zapisany na kartce fragment poematu:

“…Luizo mnie tu wszystko do łez do krwi
znane
Każdy znak na metalu i niebie
rozumiem
Popatrz to nasz sekretny alfabet
składany
W pejzażu zagrożonym mieczem
i piorunem…”.

Zagwizdałem pod nosem i szybko oceniłem, że przydałaby mi się taka maszyna. Co prawda oceniłem ją na zbyt sentymentalną jak na mój gust, ale i tak poczułem do niej sympatię. Sięgnąłem więc do kieszeni płaszcza i wyłożyłem na ladę garść monet. Edward spojrzał na mnie z niesmakiem, lecz przystał w końcu na mało intratną wymianę.

Kiedy wróciłem do domu, ustawiłem maszynę na biurku i wyczyściłem ściereczką jej zakurzony pancerz. Maszyna nabrała połysku i puściła do mnie poetyckie oko. Zrewanżowałem się jej pstryknięciem w klawisz i usiadłem w fotelu. Nie wiedząc kiedy, zasnąłem, lecz gdy przebudziłem się i podszedłem do maszyny, zaciekawił mnie efekt jej zmagań. Jeszcze raz przetarłem ją ściereczką i zanurzyłem się w nieznanych strofach:

“…bo inni powiedzą to za nas
i aureole
tęczowe aureole
…ech szkoda gadać
Panowie jeżeli to się uda

To zalejemy się jak jasna cholera”.

MARCIN BRZOSTOWSKI