Pisarz to człowiek, który zajmuje się pisaniem literatury – wywiad z pisarką Anną Klejzerowicz

Fot. Zdjęcie z archiwum A.K. Na zdjęciu Anna Klejzerowicz.

J.H.: – Jesteś pisarką, publicystką, fotografką i redaktorką. Która z tych aktywności jest dla Ciebie najważniejsza?

– To zależy, w jakim okresie. Już od lat piszę praktycznie tylko książki – przede wszystkim kryminały. Wiele lat temu zaczynałam od publicystyki, potem wciągnęła mnie fotografia. Skończyłam Studium Fotografii ZPAF i jako fotograf współpracowałam z teatrem. Równolegle fotografowałam i pisałam artykuły do prasy, koncentrowałam się wówczas na tematach sztuki i historii sztuki, choć nie tylko. W teatrze również zajmowałam się redakcją materiałów teatralnych, późnej redagowałam dla wydawnictw. Pisarką zostałam na samym końcu! Konsekwentnie. Jedno zajęcie wynikało z poprzednich, po szczeblach dochodziłam do tego, co chciałam osiągnąć. Teraz fotografuję już głównie dla przyjemności, publicystykę ograniczam do recenzowania książek dla portalu czytelniczego, a redakcją zajmuję się sporadycznie. Pisarstwo jest najważniejsze, ponieważ stanowi ono źródło mojego dochodu, daje satysfakcję i pozwala uwolnić wyobraźnię.

M.Sz.: – Interesuje mnie proces tworzenia, pisania książki. Czekasz na wenę, czy konsekwentnie, codziennie siadasz do biurka, by napisać choć parę zdań? Czy każdą   kolejną książkę pisze się łatwiej?

– Najpierw czekam na wenę, a potem – gdy już przyjdzie i podpowie mi, że to “ten” moment – siadam przy biurku i piszę codziennie choć kilka zdań. Zazwyczaj krótki rozdział. Nie spieszę się, nie liczę znaków, lubię pracować w spokoju, w swoim tempie. Choć oczywiście nie zawsze tak się da, bo wydawcy też mają swoje oczekiwania, czasem ustalone terminy wiszą nad głową jak miecz Damoklesa. Czy każdą kolejną książkę pisze się łatwiej? Raczej nie… To zależy od książki, od tematu, od wielu czynników. Jeśli już, to raczej trudniej, bo człowiek ma większą świadomość siebie jako autora i więcej od siebie wymaga.

M.Sz.: – W swoich książkach opowiadasz piękne, ciekawe historie. Żeby je stworzyć, otaczasz się jakimiś ulubionymi przedmiotami? Świece, kadzidełka, muzyka w tle…? O koty nie pytam, bo kot na Twoim biurku, to raczej pewnik.

– Raczej nie mam takich sentymentów. Potrzebuję mocnej herbaty, spokoju, czystego umysłu. To jest najważniejsze. Historie rodzą się w głowie i zazwyczaj wcale nie przy biurku. Nie potrzebuję świec, ale… dobrego oświetlenia już tak. Od kadzidełek kaszlę, jestem alergiczką. Muzyka w tle mi nie przeszkadza, ale też nie jest konieczna – kiedy piszę, nie słyszę jej. Jestem maksymalnie skupiona na tekście. Co innego koty. Ich mrucząca obecność uspokaja i pomaga.

J.H.: – Zadaję to pytanie każdemu, kto zajmuje się pisaniem: Jak współcześnie powinniśmy definiować pojęcie “pisarza”? Czy wystarczy pisać, żeby być pisarzem? Czy jest to warunek wystarczający? Czy może trzeba utrzymywać się z pisania, żeby w ogóle móc aspirować do zaszczytnego grona “kolegów po piórze”?

– O, to jest bardzo trudne pytanie! Szczerze? Nie mam pojęcia, zazwyczaj nie zaprzątam sobie głowy teoretyzowaniem. Nie lubię też tego zadęcia, budowania piedestałów dla pisarzy. Gdyby uznać, że trzeba utrzymywać się z pisania, żeby “zasłużyć” na miano pisarza, to trzeba by zarazem uznać, że “kolegami po piórze” są niemal wyłącznie twórcy literatury komercyjnej, produkujący taśmowo swoje utwory, obojętnie czy są to erotyczne romanse, czy na przykład krwawa i prymitywna sensacja. Gdyż to oni mają największe wzięcie i najlepsze zarobki. Więc uważam, że to nie jest wymierne. W historii literatury bywali autorzy jednego arcydzieła. Chyba można założyć, że pisarz to człowiek, który zajmuje się pisaniem literatury, która ukazała się na rynku w postaci książki wydanej w oficjalnym obiegu. Czyli wtedy, gdy znalazł się wydawca gotowy w nią zainwestować, bo rzecz zyskała jego (fachowca) uznanie. Niezależnie od gatunku czy wartości czysto literackiej. Przecież pisarze mogą być różni – dobrzy i słabsi, jak przedstawiciele każdych  innych profesji. Jak, na przykład, cukiernicy albo piosenkarze. Nie uznaję natomiast za pisarza kogoś, kto musi płacić za wydrukowanie swojego dzieła. Bo za pieniądze wydrukować można wszystko, bez żadnej weryfikacji – rynkowej czy literackiej. Jednak nie mnie osądzać, kto jest pisarzem, a kto “nie zasłużył” na to miano…

J.H.: – Czy uważasz, że łatwiej było zostać pisarzem np. w czasach Bolesława Prusa lub Marka Hłaski, czy może obecnie początkujący pisarz ma większe szanse, by zaistnieć w świadomości czytelników?

– Wtedy była mniejsza konkurencja, zdolni zapewne mieli łatwiej. Pomijam okoliczności polityczne (w przypadku Hłaski). Natomiast dzisiaj… mam wrażenie, że można wypuścić na rynek każdą szmirę. Ale to nie wina autorów, nawet największy grafoman ma prawo wierzyć w siebie. To niestety wina konsumpcjonizmu, a co za tym idzie – rynku. Oraz polityki kulturalnej państwa, która pozbawiła wydawców szansy i ambicji współtworzenia kultury, a czytelników przyzwyczaiła do łatwizny.

J.H.: – Czy czytasz książki polskich autorów? Jacy pisarze ukształtowali Cię jako czytelniczkę i wpłynęli na Ciebie jako na autorkę? Czy możesz powiedzieć, że są tacy, których szczególnie cenisz? Jeśli tak, to dlaczego? I co równie ważne – jak oceniasz stan czytelnictwa w naszym kraju?

– Oczywiście, że czytam! W literaturze nie ma dla mnie znaczenia: narodowość autora, jego płeć, wygląd, wiek, jego życie prywatne. Liczy się książka. Po polskie książki sięgam z podwójną ciekawością, ponieważ interesuje mnie rozwój rodzimej literatury. I oczywiście mam swoich idoli. Z naszych pisarzy są to Michał Choromański (zachwyca mnie nieoczywistością, surrealizmem, klimatem i magią) oraz Paweł Huelle, jeśli mam wymienić współczesnego autora. Cenię go za to samo co Choromańskiego, a dodatkowo – za erudycję, tematykę, historię, która mnie fascynuje. Także, oczywiście, za język. Olgę Tokarczuk cenię za piękno myśli, obecne w każdej jej powieści. Czytałam jej książki od samego debiutu, nagroda Nobla nie miała na to wpływu. Tego właśnie szukam w literaturze: myśli, która mnie poruszy. Poszukuję tego w każdej książce, nawet w literaturze “popularnej” (nie lubię tego podziału na literaturę “popularną” i “wysoką”). Jeśli chodzi o literaturę obcojęzyczną, muszę wymienić Umberto Eco, którego kocham, nawet jeśli niektórzy krytycy uznają jego twórczość za kontrowersyjną. Wymienieni autorzy z pewnością wpłynęli na mnie, ale nie wiem, czy mnie ukształtowali. Jako autorkę pewnie bardziej ukształtował mnie Joe Alex, którego czytałam od dziecka i do dziś cenię go jako klasyka na naszym kryminalnym poletku. Jako Macieja Słomczyńskiego zresztą lubię go nie mniej. Bardzo doceniam dobry kryminał, w którym – poza zagadką i śledztwem – kryje się coś więcej. Takie kryminały pisywał na przykład Perez-Reverte. W ogóle kiedy czytam, jestem przede wszystkim czytelnikiem. Autor nie przestaje nim być. Więcej: MUSI nim być. Nie wyobrażam sobie pisarza, który nie czytał z pasją od dzieciństwa.

Jeśli zaś chodzi o stan czytelnictwa, to myślę, że nie powinniśmy dramatyzować. Ilość wydawanych książek świadczy o tym, że nie jest z nim tak źle. Bardziej możemy ubolewać nad jego ogólną jakością, nie nad statystyką. W końcu czytanie zawsze było zajęciem elitarnym, nie masowym. To naturalne.

M.Sz.: – Książki swojego autorstwa do niedawna trzymałaś w kartonie… Czy doczekały się miejsca na półce, czy może jednak większość z nich przekazałaś na licytacje w szczytnym celu (np. jako wsparcie dla WOŚP)?

– Trzymałam w kartonie i nadal trzymam. Na półkach i tak brakuje mi miejsca, a wolę mieć tam takie książki, które czytam. Swoich tekstów generalnie nie czytam po wydaniu, wystarczy, że je napisałam i przebrnęłam przez korektę autorską (śmiech). I rzeczywiście nie mam ich wiele. Część egzemplarzy moich książek rozchodzi się wśród członków rodziny i przyjaciół, część zostaje przeznaczona na konkursy i przede wszystkim na aukcje charytatywne dla chorych dzieci lub bezdomnych zwierzaków. Niech służą. Cieszę się, jeśli mogę komuś w ten sposób pomóc. WOŚP wspierałam, wspieram i będę wspierać. Czy to się komuś podoba, czy nie. Osobiście znam osoby, którym sprzęt kupiony przez Wielką Orkiestrę uratował życie.

M.Sz.: – Gdańsk jest Twoim ukochanym miastem. Tu mieszkasz, żyjesz, tworzysz. Czy Gdańsk jest tym jedynym miejscem na ziemi, gdzie czujesz się najlepiej? Czy może jest taki zakątek świata, gdzie przeniosłabyś się choćby dziś? 

– Gdańsk jest dla mnie miastem idealnym: otwartym, wielokulturowym, wolnym, z bogatą historią. Lecz równocześnie jest to miejsce idące z duchem czasu, patrzące w przyszłość i z oknem na świat. Kocham morze, mój ojciec był marynarzem. To miasto mnie stworzyło, dało mi kierunek rozwoju i poczucie zakorzenienia. Choć teraz nie mieszkam w mieście, ale pod Gdańskiem, praktycznie w lesie. Przyrody również potrzebuję jak powietrza. Uwielbiam też góry. Dawniej, gdy miałam jeszcze na to czas, dużo chodziłam po górach, trochę się wspinałam. Więc pewnie w Tatry poleciałabym jak na skrzydłach. Do Japonii też chętnie bym pofrunęła, podobnie do Włoch – ojczyzny sztuki. Część mojej rodziny pochodziła z Włoch, choć było to dawno – dwieście lat temu. Do Grecji też bym pojechała. Czułam się w tym kraju jak w domu, pewnie z powodu jej antycznych korzeni. W młodości interesowałam się kulturą antyczną. Ale zapewne bardzo szybko wróciłabym z tych podróży. Tu jest moje miejsce na ziemi.

M.Sz.: – Jesteś wielką miłośniczką zwierząt, głosem tych, którzy nie poproszą o pomoc. Nieustannie apelujesz do ludzi, by zwrócili uwagę na los zwierząt (szczególnie zimą). Czy w Twojej ocenie stosunek do zwierząt jest  wyznacznikiem człowieczeństwa? Czy uważasz, że w czasach pandemii więcej jest ludzi dobrej woli?

– Tak, moim zdaniem stosunek do zwierząt jest wyznacznikiem człowieczeństwa. Bez dwóch zdań. Tego, co rozumiemy jako “człowieczeństwo”, czyli zdolności do empatii, uczuć wyższych, współczucia, miłosierdzia, szacunku dla życia oraz rozumienia natury. Nie zapominajmy, że sami jesteśmy częścią przyrody. Jesteśmy zwierzętami – i to nie jest żadna ujma, tylko powód do dumy. Czy w czasach pandemii jest więcej ludzi dobrej woli? Nie zaobserwowałam tego, ale może tak jest. Oby tak było… Wtedy moglibyśmy powiedzieć, że coś pozytywnego z tej sytuacji wyniknęło. Obracam się w środowisku ludzi aktywnie pomagających zwierzakom, więc mój ogląd jest nie do końca miarodajny.

M.Sz.: – Interesujesz się wieloma dziedzinami sztuki, ale szczególne miejsce w Twoim sercu zajmuje drzeworyt japoński. Co Cię w nim fascynuje ? 

– Och… Trudno mi jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Kiedy próbujemy słowem objaśniać sztukę, ona przestaje być sztuką. To są emocje, wrażenia, inna percepcja. Sztuka działa lub nie działa. Fascynuje albo nie fascynuje. Co mnie fascynuje? Kompozycja, precyzja, lekkość, autentyzm tej sztuki. Estetyka. Poezja w niej zawarta. Odmienność od sztuki europejskiej. Magia czasu, bo są to przecież obrazy “przemijającego świata”, ulotnej chwili – ukiyo-e. Fascynuje mnie też tajemniczość drzeworytów, bo jednak nie rozumiemy do końca tamtej kultury, choć jednocześnie próbujemy odnaleźć w niej to, co i nam jest bliskie.

J.H.: – A inne pasje Anny Klejzerowicz to…

– Mam wiele pasji, wiele zainteresowań i w związku z tym moje życie biegnie bardzo szybko… Sztuka, historia sztuki, literatura, góry, historia starożytna i w ogóle historia, jej zagadki, białe plamy. Interesuję się też archeologią, przyrodą, zwierzętami. Poza tym znajduję również czas na fotografowanie. I oczywiście pisanie, materializowanie własnych wizji. Nawet polityka mnie interesuje – w sensie mechanizmów społecznych.

J.H.: – Z Twojego profilu na Facebooku można dowiedzieć się, że osobiście znałaś Agnieszkę Osiecką… Niedawno TVP wyemitowała wzbudzający kontrowersje serial, którego główną bohaterką jest właśnie Agnieszka Osiecka. Jak wspominasz swoją znajomość z ikoną polskiej poezji? Czy w jakiejś mierze ukierunkowała Cię ona np. literacko?

– Agnieszkę Osiecką poznałam w teatrze Atelier w Sopocie, z którym przez wiele lat współpracowałam. Ona była z nim związana w ostatnich latach swego życia. To był mały teatr, więc czuliśmy się tam jak w rodzinie. Agnieszka była naprawdę niezwykłą osobą, barwnym, wolnym ptakiem. Wszelkie oceny, wtłaczanie jej na siłę w ramy tak zwanej “normalności”, to nieporozumienie. Jednak dla mnie nie była wtedy “ikoną poezji”. Ikonami były: Pawlikowska-Jasnorzewska, Iłłakowiczówna, Poświatowska. Jeśli już miałabym wymienić tylko polskie poetki. Agnieszka była żywym człowiekiem. Ale może również trochę wróżką, trochę syreną, trochę elfem? Była raczej samą poezją niż “ikoną poezji”. Oddychała sztuką. Ale czy mnie ukierunkowała? Raczej nie, przynajmniej jeśli chodzi o twórczość. Zdarzało mi się pisać wiersze, chyba każdy autor od nich zaczynał. Młodzieńcze, mroczne, zbuntowane wiersze. Ostatecznie jednak skończyłam jako pisarka kryminałów (śmiech). Natomiast z pewnością te parę lat znajomości wpłynęły na moje postrzeganie świata. Dystans do siebie, wierność sobie, nieoglądanie się na sztywne konwenanse. Życie według własnych reguł. Nie była doskonała. Kto z nas taki jest? Ale za to była sobą. Mało kto ma tyle odwagi. Trzeba być kimś, by być sobą. Potrzeba silnej osobowości. Niektórzy zarzucają Osieckiej, że nie walczyła z chorobą. To nie tak. Ona wiedziała, że nie wygra ze śmiercią. Walczyła o siebie, o życie – do końca na własnych zasadach. Z godnością. Podziwiałam w niej to. Serialu nie oglądałam. I nie chciałabym oglądać. Wolę pamiętać. Zresztą… wiele lat temu wyrzuciłam z domu telewizor (śmiech).

J.H.: – Bardzo dziękujemy za rozmowę… 

Rozmawiali:
MAŁGORZATA SZMAŁZ
i JAROSŁAW HEBEL