BILIŃSKA-STECYSZYN: Łzy wyschną same

Fot. Pixabay.com

– Widziałem kiedyś, jak płakałaś.

– Naprawdę? Kiedy? – Choć słowa, które usłyszałam przed sekundą, brzmiały ciepło i spokojnie, tknęło mnie przeczucie czegoś przykrego, wymiatanego spod dywanu, gdzie jak sądziłam, spocznie na wieki…

– Nie znaliśmy się jeszcze. – Jego oczy mówiły, że nie powinnam się bać. Jednocześnie przepraszały za wejście na pilnie strzeżony teren, który trzeba wreszcie oczyścić z min. – To było jesienią, w Il Vigneto, tej winiarni koło rynku, siedziałem przy sąsiednim stoliku. Nawet pamiętam dzień. Piątek.

– Ach, tak. Byłeś tam? – Uśmiechem wciąż próbowałam maskować zaskoczenie. – Rzeczywiście trochę sobie pobeczałam. Ja mam oczy w mokrym miejscu, co poradzę. No i wtedy była taka okropna grypowa pogoda, miałam katar… Nic takiego – usiłowałam bagatelizować.

Kłamałam. Jeszcze długo na wspomnienie tamtego wieczoru palił mnie wstyd. To przecież było wtedy, gdy Damian wbił mi nóż w serce. Brzmi kiczowato, wiem, ale tak się właśnie czułam. Już dużo wcześniej wbijał go po kawałku, tylko że ja wciąż wolałam się oszukiwać. Czasem nie pokazywał się przez kilka dni, potem tłumaczył nawałem pracy, wyśmiewał moje obawy, irytował się, że przesadzam, że histeryzuję. Pewnego dnia w październiku, gdy już prawie straciłam nadzieję, zjawił się z trzema herbacianymi różami. Jak kiedyś, na początku naszej znajomości…

– Wybierzmy się gdzieś – zaproponował. – Najlepiej do tej nowej winiarni koło rynku.

Ucieszyłam się, że wraca klimat dawnych spotkań. W winiarni panował tłok, ale udało nam się znaleźć wolny stolik.

– Za miłość – powiedziałam z uśmiechem, wznosząc toast.

Odstawił kieliszek. Tak gwałtownie, aż kilka kropel wylało się na serwetkę.

– Stało się coś? – Zakrztusiłam się, choć wino miało wyśmienity smak.

– Nie. To znaczy tak. Już dawno się stało. Powinniśmy porozmawiać.

A więc po to były te kwiaty! Szkoda, że nie ozdobił ich czarną wstążką, prędzej bym się domyśliła…

– To nasz wieczór pożegnalny? – Próbowałam powiedzieć to z ironią. Kompletna porażka!

Nie zaprzeczył.

– Ale… – Poczułam łzy pod powiekami. – Ale ja… Jestem w ciąży. Przecież nie możesz teraz odejść. – Za wszelką cenę chciałam go zatrzymać.

– Niby skąd mam mieć pewność, że ze mną?

Aż się zachwiałam, jakby uderzył mnie w policzek. Łez nie byłam już w stanie zahamować. Jakby im do wtóru i ze specjalną dedykacją dla mnie rozległa się z głośnika piosenka Amy Winehouse “Tears dry on their own”. Słyszałam słowa, choć przytłumiał je gwar panujący w lokalu. “Łzy wyschną same”… Moje wciąż płynęły.

– To nieprawda z tą ciążą – zaczęłam żarliwie po długich minutach okropnego milczenia. – Żartowałam. Chciałam tylko… Wybacz, nie złość się. Nie gniewaj.

Zawsze wyobrażałam sobie, że w chwili rozstania podniosę dumnie głowę i odejdę bez słowa! A teraz przyszedł ten moment i żebrałam. O miłość. O litość…

Zauważyłam, jak odetchnął, ale w wyrazie jego zaciętych ust nie było ani odrobiny ciepła. Opróżnił swój kieliszek, nalał sobie następny, uzupełnił wino w moim, nawet nie pytając, czy chcę.

– Znowu histeryzujesz – wysyczał jedynie. Wyjął z paczki papierosa, przypalił go i mocno się zaciągnął. Cały był skupiony na tych czynnościach. Nie patrzył na mnie.

– Proszę pana, tu nie wolno palić – zwrócił mu uwagę kelner.

– Dobra, już wychodzę – odwarknął, podnosząc się.

– Błagam, nie idź. – Złapałam go za rękaw, choć sama już czułam, jaka jestem żałosna.

– Zaraz wrócę. – Wyszarpnął rękę i skierował się w stronę wyjścia, zdejmując po drodze z wieszaka swoją kurtkę.

Wiedziałam, że nie wróci. Z każdą chwilą rosła we mnie ta pewność. O dziwo, nie zabiła mnie, choć jeszcze przed kilkunastoma minutami byłam przekonana, że tak się stanie. Przeciwnie, miała w sobie coś wyzwalającego. Dopiłam swoje wino, potem do końca to co jeszcze zostało w butelce. Trochę kręciło mi się w głowie, mimo to do domu poszłam piechotą. Padał deszcz. Znowu miałam mokrą twarz, ale to na pewno już nie były łzy.

Po paru dniach zjawił się u mnie. Miał opuchnięty nos i żółto-fioletowy siniec pod okiem.

– Wypadek – powiedział krótko. – Nic takiego. Przyjechałem po swoje rzeczy.

Wyszłam na balkon i choć wiał zimny jesienny wiatr, wróciłam do mieszkania dopiero wtedy, gdy położył klucze na stole i zamknął za sobą drzwi.

*

Od kiedy się poznaliśmy, nigdy nie było dobrej okazji, żeby jej to powiedzieć. Coraz mocniej dokuczał mi ciężar tajemnicy. Niczym grzech. A przecież nie chciałem, żeby dzieliły nas jakiekolwiek tajemnice.

Rozumiałem, dlaczego wolała ukryć prawdę. Widziałem wtedy ich oboje. Siedziałem w rogu winiarni, sam, bo kumplowi, z którym byłem umówiony, coś wypadło i zadzwonił, że się spóźni. Ta para zajęła sąsiedni stolik. On dość wysoki i barczysty, choć wydał mi się zbyt krępy, może z powodu grubego swetra z golfem, który miał na sobie. Obok niego bardzo ładna dziewczyna w zielonej krótkiej sukience. Wielkooka, z rozpuszczonymi do ramion ciemnymi włosami. Barwy oczu mimo niewielkiej odległości między naszymi stolikami nie dawało się rozpoznać. Miałem tylko nadzieję, sam nie wiem czemu, że też są zielone. W blasku świecy palącej się na ich stoliku jej twarz wydawała się niemal uduchowiona. Mężczyznę najpierw widziałem tylko z profilu. Odniosłem wrażenie, że ona wpatruje się w niego, jak gdyby poza nimi świat nie istniał. Zakochani, któżby inny – mógłbym tak skwitować, gdyby nie fakt, że coś mi nie grało w tym obrazku. Partner dziewczyny wyczyniał jakieś dziwnie akrobacje, wciąż pochylał głowę nad stolikiem albo odwracał się, jakby nadal wypatrywał kelnera, mimo że ten już dawno przyniósł im kieliszki, butelkę wina i do tego jakieś przekąski, chyba sery.

Nie wiem, o czym mówili. W knajpce było głośno, grała muzyka, zewsząd dobiegały śmiechy ludzi, którzy tak jak ja przyszli tu spędzić na luzie piątkowy wieczór. Mogłem przyglądać się dziewczynie bezkarnie, bo i tak by tego nie zauważyła, ale głupio było się tak wgapiać w nieskończoność.

Marek, ten mój kumpel z pracy, wciąż się nie zjawiał. Zacząłem już zerkać na zegarek, gdy dotarły do mnie ich podniesione głosy. Widok mówił sam za siebie. Dziewczyna płakała. Aż się zdziwiłem, że można tak płakać – z szeroko otwartymi oczami. Nie potrafię patrzeć ze spokojem na łzy kobiet. Zacisnąłem powieki, jakby to mogło coś pomóc. Tylko komu? Jej czy mnie?

Słyszałem jedynie urywki słów. Gestykulowali oboje. Ten facet zapalił, kelner kazał mu wyjść. Dziewczyna próbowała go zatrzymać, znów miała te oczy takie ogromne i twarz całą we łzach. On brutalnie odtrącił jej rękę i wybiegł.

To był impuls, by wyjść za nim, choć sam nie rozumiałem, dlaczego to robię. Zobaczyłem go już na chodniku, dopinającego kurtkę, z papierosem w zębach.

– Co pan jej zrobił, czemu ona tak płacze? – zawołałem za nim.

Zatrzymał się. Odwrócił.

– Gościu, a co cię to obchodzi? Spierdalaj! – usłyszałem w odpowiedzi.

W blasku neonu palącego się nad wejściem jego twarz wydawała się niemal fioletowa. Moja pewnie tym bardziej, bo byłem wściekły. Już pojmowałem. Już wiedziałem, która szufladka w mózgu odblokowała mi się po latach spychania w niepamięć. Wiele razy w dzieciństwie widziałem płaczącą matkę. Zawsze próbowała ukryć, że to z winy ojca, a ja nie mogłem zrobić nic, by zapobiec tym łzom.

Podszedłem bliżej. Prawie czułem jego oddech.

– Co jej zrobiłeś? – powtórzyłem głośniej.

– A ty czego? Obrońca uciśnionych? Możesz ją sobie wziąć, pieprzony rycerzyku. Jest wolna – wycedził.

Pięść, która wylądowała na jego twarzy, wystrzeliła sterowana kolejnym zdalnym impulsem, przyklejając go do ściany budynku. Był tak zaskoczony, że nawet nie próbował odparować ciosu. Rozejrzał się tylko, jak gdyby w chęci ucieczki, i otarł wierzchem dłoni sączącą się z nosa krew. Nie zamierzałem dokładać mu z drugiej strony. Odczekałem jedynie, aż odejdzie.

W drzwiach winiarni stał kelner. Pewnie wybiegł za mną, wystraszony, że chcę zwiać bez uregulowania rachunku. Nie wiem, czy widział tę scenę z chodnika, nie dbałem o to, on też nie powiedział ani słowa. Razem wróciliśmy do środka. Mój stolik był już zajęty. Stanąłem przy barze. Zamówiłem piwo. Trochę trzęsły mi się ręce.

Ona wciąż siedziała w tym samym miejscu. Nie płakała już. Sączyła wino. W końcu przywołała kelnera, zapłaciła, schowała portfel do torebki, zdjęła płaszcz z wieszaka, ciemnogranatowy, z kapturem, włożyła go. Zniknęła.

Nie, nie poszedłem za nią. Nawet nie przyszło mi to do głowy. Zjawił się w końcu Marek, siedzieliśmy tam aż do zamknięcia lokalu. W ogóle nie myślałem, że jeszcze kiedykolwiek ją spotkam. Że któregoś dnia, gdy po oddaniu samochodu do warsztatu będę wracał do domu tramwajem, zobaczę ją siedzącą przy oknie. Długowłosą dziewczynę w granatowym płaszczu. Rozpiętym, bo do wagonu będą już wpadać pierwsze promienie nadchodzącej wiosny. W którymś momencie ona odwróci głowę od okna i spojrzy na wyświetlacz z nazwami kolejnych przystanków. I wtedy poznam wreszcie kolor jej oczu.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN