GATNY: Nadaremni

Wolno, bardzo wolno po drabinie minut wspinał się szary poranek. Romek obudził się, spojrzał na zegarek, ale i to nie upewniło go, że już nastała pora, aby zebrać obolałe po ciężkim śnie ciało i pójść do pracy. W głowie bohatera zaświtała pewna myśl: “Znów czają się przede mną, jak psy, kolejne jałowe godziny, w czasie których będę wykonywał beznamiętnie urzędnicze czynności”. Romek poczuł wstręt. Gdzieś w zakamarkach jestestwa pojawiło się pierwsze ukłucie lęku. Na próżno próbował odpowiedzieć, skonkretyzować, co napawało go pęczniejącym niczym dynie na słońcu strachem, przeraźliwym strachem, w którym mieszały się wspomnienia beztroskiego dzieciństwa i nieokreślone wyobrażenia istniejące poza konkretnym czasem. Marzenia Romka nanizane na nitkę codzienności skoślawiały i usychały jak kwiatowe kompozycje w ikebanach. Piękne i bezużyteczne. Godziny pracy upłyną mu na usilnych próbach niemyślenia o czymś istotniejszym niż zaparzenie herbaty. Dojść do stanu intelektualnego niebytu – to szczyt dążeń człowieka marzącego w zakamarkach mieszkania o wyrwaniu się z niby-życia, jakie toczył, odkąd odkrył kufer z samoświadomością. Romek – pisklak ludzki wypadł na bruk zdarzeń, na które nie miał wpływu, choć inni twierdzili odwrotnie.
Negatywny stosunek do pracy zawodowej nie przeszkadzał mu uważać się za dziecko szczęścia. Kilka lat temu czekał na przyjazd mocno spóźnionego tramwaju. Nerwy odmówiły mu wtedy posłuszeństwa i postanowił wrócić do domu pieszo. Nie uszedł dwustu metrów, gdy usłyszał za sobą potworny huk. Odwrócił się i zobaczył samochód ciężarowy dymiący wśród resztek wiaty przystankowej. Zginęło osiem osób, siedem zostało ciężko rannych. Gdy wspomina to wydarzenie, nigdy nie może dokładnie określić stanu, w jakim się wtedy znajdował. Zdziwienie przeobrażone po chwili w szok. Coś w nim zastygło. Czasami czuł się, jakby był żywą stop-klatką i czekał na uruchomienie przez reżysera zajętego zupełnie innymi problemami.
Swoje życie wypełniał przykładnie, bez gorliwości. W emfazę nie popadał w ogóle, chyba że…
Tej nocy Romek spotkał we śnie ojca.
– Tatusiu, opowiedz mi, gdzie mieszkałeś, gdy byłeś mały? Czy tu, gdzie teraz?
– Kraj mój to kwiaty. Tam gdzie mieszkałem, były kwiaty, pamiętam wiele kwiatów pachnących. Bardzo mi ich brak i chcę wrócić do tej miejscowości, gdzie było ich tyle. I była tam moja siostra, która robiła z nich wianki.
– Ja też chcę wrócić z tobą, tu nie ma łąk, pól i lasów. Tatusiu! Narysuj mi tryb przypuszczający!
Mam 28 lat.
Mam dwadzieścia osiem lat.
Mam XXVIII lat.
Zaczynam dostrzegać i rozumieć sprawy, które inni zrozumieli o wiele wcześniej.
Tłumaczę, że tak jest, bo każdy ma swą miarę, własny wymiar wewnętrznego czasu.
Większość z nas tego nie dostrzega, ba, nawet nie wie o tej właściwości świadomości.
Przecież wokół odbywa się wielkie SZUFLADKOWANIE.
Najstraszniejsze, że dzieje się ono poza jakimikolwiek kontekstami. Ich brak powoduje poczucie niemożności zrozumienia, bezradność, która niczym tlenek węgla bezwonnie, bezszelestnie paraliżuje świadomość.
“A może konteksty należy heroicznie i bezustannie stwarzać, na tym będzie polegało bohaterstwo dnia jutrzejszego, heroizm jutra: mozolnie wybierać z rzeczywistości choćby fragmenty większych całości, skrawki sensu i budować własną, dla siebie zrozumiałą, wartość po to, aby przetrwać”.
Romek przeciągnął się w fotelu i zapisał tekst w pamięci komputera.
Poczuł straszliwy, niespodziewany przypływ lęku, położył się pod kaloryferem i zwinął w kłębek. Mrok pomieszczenia rozświetlał tylko równomiernie pulsujący ekran monitora.
“Nic wokół nie istnieje. Jej nie ma, ale chciałbym ją ujrzeć za 15, 20 lat. Teraz mi się udało, ale później… Zmieni się i przyjdzie myśl: »Dobrze się stało«. W obrazie przyszłości nie pojawiam się obok gotowych elementów. Unikałbym jej. Codziennie wynajdywałbym coraz sprytniejsze sposoby, aby wymknąć się na zewnątrz. Nie patrzeć. Być pozbawionym możliwości bezpośrednich porównań. Nie być zmuszanym do dokonywania nieustannej infiltracji rzeczywistości. Dzień po dniu tracić szacunek. Obojętnieć. Uciekać z podobnymi sobie…”.
Ranek wystrzelił zielenią. Zawtórowały mu betonowe bloki. Romek i Marika patrzyli na okna starego szpitala widoczne, niewidoczne, przesłonięte gejzerem topól. Blade chmury umykały, jakby pragnęły zniknąć z poczekalni, uciec donikąd. Dziewczyna schowała dłoń do tylnej kieszeni chłopaka. Szeptała: “Jeżeli dopiero w samotności jesteśmy sobą, w takim razie tylko wtedy przeprowadzimy wielki eksperyment i spróbujemy poznać siebie. Czy jesteśmy w stanie to uczynić? Na ile przeszkodę stanowią uświadomione nagle lęki, wahania, wstyd przed odkrytym w sobie czymś zaskakującym, choć i oczywistości nabierają w samotni innych kształtów, znaczeń… Jak długi czas nie jest się sobą, aby nagle zawrócić i rozpocząć poznanie? Czas nazwać się odkrywcą”.
Objął ją mocno, ale nie powiedział nic. Zapragnął nowych doznań.
W pociągu erotycznym nie ma żadnych okien, choć wieje na przestrzał, jest zimno. Mijamy niedokończony wielki dom. Pustkowie, brudno, mokro, głuche wycie wiatru, nikomu nie chce się uczestniczyć w tej podróży.
Kaligrafia miasta, osiedle, moloch X.
Romek uwielbiał przebywać z Mariką, gdy ta przymierzała efektowne kreacje w ekskluzywnych butikach. Twierdził, że piękne kobiety nadają sens istnieniu takich miejsc, bo same w sobie eleganckie sklepy nic nie wnoszą w rzeczywistość. Ducha i atmosferę tworzą tak wyrafinowane istoty jak Marika. Kochał ją, bo była niepośledniej urody, ale na ścieżce jego istnienia była lustrem, w którym się przeglądał. Wiedziała, iż nie posiada uczuć na własność, ponieważ wszelkie przeżycie ma swoje odbicie w świecie hiperrzeczywistym – medialnym molochu, który, odwzorowując, niszczy, przyspiesza zatracenie, uniemożliwia dostrzeżenie różnic, a to klęska metafizycznej strony osobowości. Ona o tym wiedziała. I prowadziła go za rękę jak przedszkolanka. Mówił jej: ,,Jesteś przewodnikiem, korytarze twojej władzy są bardzo obszerne, jesteś przewodnikiem, to wielka odpowiedzialność. Wiesz o istnieniu cichych pokoi, tam przesiadują inni ludzie, ale ich udziałem są odwiedziny diabła. Dzięki niemu mają możliwość bezceremonialnego gmerania w ludzkich sprawach i losach. Mamy wrażenie, że depczemy im po piętach, ale ich prawda jest nie do odkrycia. I tak zaczynamy wciąż od nowa, to nas usypia, nie mamy nowych strategii, oni kontrolują drgnienie każdego naszego palca, każde nasze poruszenie staje się przyznaniem do winy, bo jesteśmy młodzi. Ty i ja stąpamy po marmurach, sądzą nas, kpią, ich ironia jest twoją, również moją, siłą, pozwala ci przygotować obronę.
– Romanku – przerwała mu. – Czego oni szukają?
Wkrótce rozświetliła twarz uśmiechem.
Podróżowali, nie ruszając się z miejsca.
Romek szedł szybko nierównym chodnikiem. Deszcz padał nieustannie od kilku godzin. Witryny sklepów przytłaczały ogromem. Chłopak skręcił z głównej ulicy w słabo oświetloną przecznicę. Spodziewał się spotkać Marikę w jednym z klubów. Skierował kroki ku stalowym drzwiom, widniał nad nimi napis: Fluoro Conspiracy. Po trzykrotnym uderzeniu pięścią nie czekał długo, ktoś wewnątrz odsunął zasuwę, z ciemności wyjrzały czujne oczy ochroniarza. W końcu jednak wierzeje nocnego baru, gdzie królował psychodeliczny trans, otworzyły się i młody mężczyzna mógł wejść do środka. Wsunął w łapę potężnego draba banknot i zszedł krętymi żelaznymi schodkami w czeluście piwnicy. Z dołu wydobywał się bezkompromisowy, pompujący bas, zaś wnętrze tonęło w półmroku rozświetlonym tylko fluoroscencyjnymi lampami umocowanymi pod szklaną taflą podłogi. Marika bezszelestnie wysunęła się z niewidocznej wnęki i wpiła się ustami w jego wargi, przygryzając je lekko, ale drapieżnie. Jaka ona była piękna! Przymiotnikowe zagłębie rozkoszy. Fala podniecenia rozpanoszyła się momentalnie w ciele Romka. Odwzajemnił pocałunek, po chwili usiedli i sączyli pomarańczowe drinki ze szklanek o futurystycznych kształtach.
Klub zaczął się wypełniać atmosferą nieważkości. Ludzie rozsnuwali się w kłębach dymu, gdzieś wysoko rozbłysnął stroboskop. W krótkich błyskach odsłaniał zawieszone na ścianach abstrakcyjne kompozycje i groteskowe grafiki. Kątem oka Romek dostrzegł siedzącego na barowym stołku ślepego harmonistę, który trzymał w bezzębnych ustach cygaro i uśmiechał się szyderczo w błyskającą przestrzeń. Muzyka zdawała się wypływać z jego instrumentu, istniała w sferze tak niskich częstotliwości, iż odurzeni kochankowie mogli obserwować, jak ich własny puls wędruje po kontuarze baru. Widzieli dźwięki, słyszeli błyski, stróżka zieleni o niespotykanym odcieniu przesuwała się tuż nad powierzchnią stolika. Wzrok Romka padł na odkryte lewe ramię Mariki, wytatuowany na nim Pegaz rozpoczął gwałtowny galop. Chłopak wodził za nim wzrokiem, ale rumak osiągnął szybkość niepozwalającą ogarnąć jego pląsów. W pewnym momencie mityczny stwór przeszedł metamorfozę i stał się pulsującym żółtym, intensywnym światłem. Chłopak ocknął się i długo myślał, gdzie jest. Szarpnięcie przywróciło mu świadomość. Zrozumiał, że siedzi obok kochanki, która prowadzi samochód. Mijali właśnie skrzyżowanie, ale nie miał pojęcia, w jakiej części miasta się znajdują. Pojazd, kierowany pewnie i agresywnie, zwiększał prędkość. Nie sposób było odróżnić i rozpoznać budynków za szybą. Wszystko zlało się w jeden świetlny ciąg i nagle wjechali w plastelinową jasność. Marika puściła kierownicę, przesunęła się w stronę Romka i zaczęła go rozbierać. Wkrótce nadzy rozpływali się w zakątkach cielesności, auto sunęło pośród pochmurnego nieba. Chłopak pieścił ustami sutki dziewczyny, rozbłysły niczym rozgrzane do czerwoności kręgi i zamieniły się w pierścienie, które zsunęły się po szyi kochanka. Eksplodował w środku analogowej cipki kochanki, napełniając ją oślepiającym rytmem orgazmu. Poczuła, że złamał wszystkie kody dostępu do jej zakamarków, odbywał podróż po różowych wnętrznościach vaginy. W żyłach dziewczyny płynęły różane gondole, a orgiastyczni nawigatorzy pieścili miękkimi wiosłami konfiguracje ciał jamistych.
***
Nad miasto nadlecieli aniołowie w postrzępionych komżach i śmiali się dźwięcznie. Na transparentach, które dzierżyli w dłoniach, błyskały iluminacje niebiańskich pejzaży. Szkliste skurcze wzruszenia panoszyły się dumnie na powierzchniach ich świętych twarzy…
Marika w czerwonych woalach pojawia się i niknie w hallu fabryki. Otulona w zachwyt stąpa cicho i ciepło. Obserwatorzy milkną odurzeni zachwytem. Stal posadzki zamienia się w jedwab. Dotykają jej stopy bóstwa. Labiryntami wentylacyjnych przewodów płynie mleko. Romek śnił, a błogi uśmiech nie schodził z twarzy wygrawerowanej poczuciem chwilowego bezpieczeństwa.
Otwierają się drzwi domu i wychodzi uśmiechnięty ojciec z zapaloną wiązką zimnych ogni. Wnętrze zaprasza ciepłem, rozlega się głos matki zapraszającej na posiłek. I już siedzą wokół stołu. Rodzina. Pałaszują bożonarodzeniową wieczerzę. Babcia i dziadek, jak z fotografii przedwojennej. Siostra ojca toczy po zebranych rozanielonym spojrzeniem, podchodzi do okna, palcem wskazuje w granatowe, niczym szkolny flamaster, niebo. Prezenty. Romuś rozpakowuje sporych rozmiarów pakunek. Ale metalowe pudło nie chce się otworzyć, próbuje więc coraz bardziej zawzięcie. Uderza pięścią w wieko, bez rezultatu. Rozlega się przytłumiony huk. Puk, puk – gwałtowniej, mocniej.
Koniec 1
Przyczajone miasto czerniało jak odwłok pająka. Ulice puste, skatowane uderzeniami huraganu. Tylko gdzieniegdzie rozdygotane szyby odbijały rozpryski świateł nielicznych latarni. Ktoś jednak miał odwagę wyjść na ulicę. Osobnik w nieprzemakalnym płaszczu obserwował dom. Ulice nadal chełpiły się swą pustką, bezwstydną nagością braku przechodniów. Tajemnicza świadomość wisiała nad szarymi, ziejącymi martwotą gmaszyskami. W jednym z tych ciemnych pokojów leży Romek i w przebłysku gasnącej świadomości rozpamiętuje czas przeszły, który, jak rozkapryszony szczeniak, nie ma zamiaru spełniać poleceń. Dni ściągane siłą na powrozie pamięci, na smyczy przypomnień. Zwlekają, ostentacyjnie odchodzą, aby za chwilę ukazać się w zupełnie innej konfiguracji. Sploty słoneczne zdarzeń, węzły gordyjskie minionych decyzji przywołane teraz obnażają pozorność, w rozbuchanych wyobraźnią analizach porażają brakiem trafności.
Romek porusza się niespokojnie. To wspaniale, że twarz ginie w odmętach mroku pomieszczenia. Wspomnienia są pożywką dla mimiki. Jakież gradacje wstydu, jakież występne spiętrzenia odrazy do samego siebie malują się na tej twarzy. Jego już tu nie ma, karmi się nim miasto, w którym nawet ptaki nie chcą mieszkać.
Gdzieś w górze błyskała zepsuta świetlówka. Marika leżała na rozkładanym łóżku. Jej ciałem wstrząsały drgawki, z ust wypływała ślina. Pomimo wycieńczenia nie utraciła urody, tylko blask, tak charakterystyczny dla jej twarzy, przygasł, skrył się lękliwie w nadwątlonych chorobą oczach.
Nagle na dziedzińcu budynku zagrała przejmująco trąbka. Rozległy się wyraźne kroki, słychać było drażniący klekot. Ubrana na różowo, wyzywająco i kiczowato, na bardzo wysokich obcasach, szła, brzęcząc tandetnymi łańcuchami, kośba. Gdzieś w górze szpitalnej sali zgasła świetlówka.
Koniec 2
Powoli wszystko dobiegało końca. Romek wchodził mozolnie po schodach banalnej, szarej klatki schodowej i otwierał drzwi mieszkań. Ziały pustką ścian, straszyły niewykończeniem. Stawiał kroki w pustych pokojach. Krwiobieg echa zamierał w korytarzach pachnących wapnem i zimnym betonem. Nie liczył pięter. Docierał do kresu. Samotny pielgrzym ujrzał w jednym z pomieszczeń siedzącego na stołeczku człowieka. Z sufitu zwisała naga żarówka bijąca w oczy ostrym światłem. Przestąpił próg pokoju, człowiek obrócił na niego twarz – pomarszczoną bruzdami, a jednocześnie naznaczoną młodością. Jego wieku nie dało się jednoznacznie określić. Chłopak chciał coś powiedzieć, ale słowa zastygły mu w gardle. Za ciemnym oknem dostrzegł sylwetkę Mariki, majaczyła z oddali, uśmiechając się kojąco. Ręką wskazywała leżący pod ścianą materac. Romek położył się na brzuchu, poczuł, że zapada w niewypowiedziane głębie, w jego uszach rozległa się hipnotyczna muzyka. Nie trwało to długo…
RAFAŁ GATNY