BILIŃSKA-STECYSZYN: Sentymenty czerwcowe

Fot. Hanna Bilińska-Stecyszyn

Pod moim oknem rośnie dzika róża. Zasiała się sama, jest być może zdziczałą formą róż pnących, które kiedyś miałam pod płotem, ale wymarzły, albo faktycznie jej nasionko przywędrowało gdzieś z pól i łąk. Sporo mam takich samozasiewek, wyrywam je niczym chwasty, ale tę jedną traktuję z większym sercem. Podlewam, przycinam, opryskuję krzew, gdy obsiadają go mszyce. Szkoda tylko, że kwiatki ma anemiczne, jasnokremowe, prawie białe. Wolałabym ciemniejsze, ale cóż począć, taka się zasiała. Jesienią z jej owoców można by już zrobić wino czy nalewkę, wplatam je też w dekoracje na Wszystkich Świętych.

Troszcząc się o tę różę, pielęgnuję piękne wspomnienie z dawnych lat. Z czasów, kiedy w procesji Bożego Ciała sypałam kwiatki.

Wytargiwało się z przyrody płatki i główki stokrotek, łubinów, irysów, akacji, piwonii i tego wszystkiego, co kwitło na łąkach i w ogrodach. Trzeba było mieć ich sporo w koszyczku i jeszcze w zapasie. W razie czego pomocą służyły panie, które w wielkim koszu do bielizny dźwigały kwiatki, by dosypywać je tym dziewczynkom, którym zabrakło. Pamiętam wszechobecny, słodki, delikatny lecz wyraźny zapach akacji, bo tych w czerwcu zbierało się najwięcej.

Ja miałam płatki polnych róż.

Zawdzięczałam je Teresie K. Siedziała w ławce za mną, po prostu koleżanka z klasy, jak wiele innych, i gdyby nie to jedno zdarzenie, pewnie dziś w ogóle nie pamiętałabym o niej. Na wieść o tym, że mam sypać kwiaty, zaproponowała mi pomoc w ich zbieraniu. Pojechałam do niej w przededniu procesji, już pod wieczór, by kwiaty były jak najświeższe. Na rowerze taty, bo mój nie miał bagażnika. Teresa mieszkała spory kawał ode mnie. Na froncie jej domu znajdowała się tabliczka z tajemniczym napisem “Przodownik ochrony roślin”. Nie wiedziałam, czy ten przodownik to ojciec Teresy, i kto to w ogóle taki, ale nie chciałam się dopytywać. Przecież to ja byłam klasową prymuską, po co się miałam zdradzać ze swoją niewiedzą.

Teresa już na mnie czekała przed drzwiami. Zostawiłam rower na jej podwórzu i powędrowałyśmy na pobliskie łąki. Ostrzegła, że mam uważać, by nie wdepnąć w krowie placki, ale raz i tak wlazłam, bo zamiast patrzeć pod nogi, wolałam się rozglądać. Łąki wydały mi się ogromne. Rosły na nich gęste krzewy dzikich róż, całe w kwiatach. Aż się wystraszyłam, czy naprawdę możemy je rwać, ale uspokoiła mnie, że to pastwiska ich i sąsiadów, a róże są niczyje. Pokazała mi, jak rwać: trzeba wziąć w palce całą główkę kwiatka od spodu, lekko pociągnąć – i płatki bez trudu dawały się ściągnąć. Gładkie niczym jedwab, bladoróżowe, delikatnie pachnące serduszka. Pakowałyśmy je do papierowych torebek po cukrze, uważając, by jak najmniej pognieść płatki. Żal mi było ogołacać te kępy róż do gołej skóry, więc wędrowałyśmy od jednej do drugiej, na każdej zostawiając przynajmniej trochę.

Teresa w tym zbieraniu była dużo lepsza ode mnie. Gdy krzak okazywał się mniej dostępny, mówiła “Czekaj, ja dam radę” i nie bacząc na to, że się podrapie, wyższa i silniejsza ode mnie, wciskała się w splątane gąszcze tam, gdzie ja nie mogłam dosięgnąć.

W pewnym momencie zauważyłam w głębi jednego z kwiatków pszczołę, Teresa już sięgała tam dłonią i nim zdążyłam ją ostrzec – owad dziabnął ją w palec. Ukąszenie na szczęście nie było mocne, pszczoła nawet nie zostawiła żądła, a może to była osa, nie pamiętam. Teresa pośliniła bolące zaczerwienione miejsce i po chwili przerwy znów zabrałyśmy się do zbierania.

Gdy torebki zostały już napełnione, wróciłyśmy na podwórko. Zanim wsiadłam na rower, Teresa powiedziała, żebym zaczekała. Pobiegła do ogrodu i po chwili przyniosła mi dwie czy trzy gałązki piwonii. Nie z przeznaczeniem do rzucania na procesji! Do wazonu. W domu przesypałam różane płatki do większego pojemnika. Zostały wyniesione na balkon, by tam w chłodzie zaczekać do rana, a piwonie mama wstawiła do wazonu. Mieliśmy taki szklany, przezroczysty, różowo-czerwonawy, z ozdobnymi nacięciami, chyba w domu mojego brata przetrwał do dziś.

Zaniosłam kwiaty do stołowego. Nie wyglądały okazale, miały dużo liści i grube pąki, ledwo wyłaniające się z zielonych główek skrawkiem ciemnoróżowej barwy. Gdy następnego dnia weszłam tam po coś, aż zamarłam z wrażenia. Piwonie przez noc rozwinęły się w duże kwiatowe kule, wypełniając cały pokój odurzającym zapachem.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN