GATNY: Zakupy

Fot. Pixabay.com

Poszedłem zrobić zakupy do osiedlowego sklepiku. Dzień był wietrzny i pochmurny, więc darowałem sobie spacer do pobliskiego supermarketu. Zazwyczaj nie unikam wędrówek, nawet w takie niezachęcające dni, bo mają one swój urok, ale dzisiaj wolałem wolny czas spędzić w domu. Poczytać książkę, posłuchać muzyki, ot, powylegiwać się.

Myślałem, że zakupy załatwię szybko i sprawnie, ale przede mną kupował pan grymaszący, narzekający i wybrzydzający. W dodatku kupował w ilościach śladowych, po kilka plasterków tego i owego. W porządku, rozumiem, ale nie musiał przy tym wybrzydzać i psuć nerwy sprzedającej, która i tak starała się być miła.

Kiedy więc przyszła moja kolej, poirytowany, zamiast powiedzieć, co konkretnie chcę kupić, zapytałem: “Gdzie tu jest sens?”, a sprzedająca, zupełnie niezdziwiona odpowiedziała: “Wejdziesz tam, na zaplecze, za skrzynkami na warzywa są drzwi. Idź śmiało, może uzyskasz odpowiedź. Przepraszam, ale mam następnego klienta”.

Chyba ze zdumienia zrobiłem, jak poleciła. Obszedłem ladę i skierowałem się w stronę majaczących trochę w cieniu, zwyczajnych drzwi. Były lekko uchylone, więc pchnąłem je na tyle, aby się w nich zmieścić i… teraz naprawdę zdziwiłem sie mocno. Za drzwiami były schody prowadzące w dół. Nie kilka betonowych schodków, lecz kute z żelaza, spiralne. Powiedziałem: w dół, ale raczej w otchłań, czeluść, bezmiar, bo ginęły w jakiejś nieokreśloności. Pomyślałem, że to na pewno sen, a poza tym to już było, takie chwyty, triki, niby mały, niepozorny budynek, a skrywa się w nim tajemnica wszechświata, tajemnicze przejścia i tym podobne, nie ze mną te numery, śnię, może nawet śnię we śnie i to zawsze ma taki realistyczny wymiar. Zaraz obudzę się i… A właściwie dlaczego miałbym się budzić? Skoro zapytałem o sens, to może go przy okazji odnajdę, a potem podzielę się tym odkryciem z ludzkością na fejsie lub tik toku. Uszczęśliwię nieszczęśników, bo błądzą. Ja też błądzę, ale jeśli dowiem się, jak przestać, to czemu nie powiedzieć o tym innym. Może skorzystają. A tam, skorzystają. Wolne żarty! Tak czy siak, idę! Schodzę. Teraz to lepiej nie budzić się, bo schody nie chcą się skończyć. Długo tak będę szedł? Dużo jeszcze tego schodzenia? Dodawałem sobie pytaniami animuszu, bo jednak sytuacja, choćby i senna, była jednak dziwna. A jeśli to schodzenie to sens sam w sobie? Metafora jakaś? I tak schodzimy, nie wiemy, po co, może wolelibyśmy wychodzić, a schodzimy… Od czego to zależy? Może, jeśli śnimy indywidualnie, a śnimy, każdy robi to na własny rachunek. Jeden schodzi, jak ja, inny wychodzi, a jeszcze ktoś leci, wzlatuje, takie tam… Boże, chroń mnie od metafor.

Jednak nie metafora. Bo właśnie stanąłem na schodku ostatnim.

Stoję na brzegu morza. Pod stopy podpływają fale. Patrzę na nie. Mam wrażenie, że są zmęczone, ale jednocześnie kipią radością, ich szum to chichotanie młodych dziewcząt. Nie wiem, czy mówię głośno, czy porozumiewamy sie telepatycznie, ale proponuję im odpoczynek. Może zaśnijcie na chwilę? Przerwijcie zabawę. Odpowiadają, że nie chcą, bo tak lubią. Opływamy skały, podpływamy pod brzegi, pluskamy, po prostu jesteśmy szczęśliwe, nawet jeśli robimy to w imię jakichś praw, jesteśmy przede wszystkim wypełnione szczęściem i radością. Ty tak nie chcesz? Może chcę i pragnę, ale nie potrafię tak po prostu biec przed siebie beztrosko. Wszystko musi mieć jakiś cel, być otoczone sensem, a co najistotniejsze: być zaakceptowane przez innych. Nieszczęśniku, nie możemy ci pomóc, bo po nas napłyną zaraz kolejne fale, a one nie będą wiedzieć, co cię dręczy, my zaś odpłyniemy, zapomnimy o naszej rozmowie. Może lepiej, abyś i ty zapomniał…

– Za kim jesteś?

– Co?

Trzech typów podchodzi do mnie w najwyraźniej wrogich zamiarach. Mam wrażenie, że nie ma dla nich znaczenia, jakiej udzielę odpowiedzi. Instynkt podpowiada: biegnij jak najszybciej, ale że nie brakuje mu ironii, dopowiada: jeśli dasz radę, to beztrosko. Parskam śmiechem.

– O, ty, kurwa! Dawaj go, jedziemy z nim!

Wciąż jestem na brzegu morza. Plaża jest długa. Odpycham jednego z nich, ale czuję, że zaliczyłem kopa w okolicach lewej nerki. Napędza mnie adrenalina. Biegnę najszybciej, jak potrafię. Dobrze, że mam lekkie adidasy, piasek jest mokry i twardy, więc czuję sie trochę jak na bieżni. Jest dobrze. Kąsam dystans jak wytrawny sprinter. Zostawiam dresów w tyle. Tak, czuję narastającą beztroskę, niemal obezwładniające szczęście.

Czuję się jak dobrze uprany podkoszulek, mało noszony, koloru białego, wystawiony na Allegro. Ten, który kupiłem w zeszłym tygodniu. Mam go na sobie i czuję sie w nim dobrze. Biały. Niewinny. Jak lilia.

Wychodzę przed blok. Zaczynam biec. Naprawdę beztrosko.

RAFAŁ GATNY