Pocięte kawałki mnie samej – wywiad z Moniką Luque-Kurcz, autorką tomiku “Portret Ubu”

Fot. Z archiwum prywatnego. Na zdjęciu Monika Luque-Kurcz.

Nie śmie nazywać się poetką. Ona “tylko” pisze wiersze. Pisze, bo widzi/ słyszy/ czuje więcej i mocniej. Kocha muzykę, sztukę, Warszawę i boks (wierna fanka Andrzeja Gołoty). Boi się burzy i motocykli. Empatyczna, skromna, szczera i wrażliwa. Ma dystans do siebie i poczucie humoru. Mentalnie wciąż jest zbuntowaną, samotną nastolatką, z pokładami smutku i radości. Pięknie pisze o tajemnicy życia i śmierci, o samotności i miłości… Z Moniką Luque Kurcz rozmawia Małgorzata Szmałz.

– Właśnie ukazał się Twój długo oczekiwany przez czytelników tomik poezji o intrygującym tytule “Portret Ubu”. Na okładce ikoniczne, niepozwalające przejść obojętnie zdjęcie autorstwa Dory Maar, przedstawiające zbliżenie zanurzonego w formalinie płodu pancernika. Czemu wybrałaś akurat to zdjęcie?

– Dziękuję, Małgosiu, za tę laurkę. Ależ ze mnie mieszanka wybuchowa, niczym koktajl Mołotowa (rym niezamierzony) – ale rzeczywiście wszystko w opisie się zgadza.

Mój debiutancki tomik staje się faktem i z drżącym sercem, na wdechu, oczekuję pierwszych opinii czytelników.

Dlaczego Portret Ubu? Bo mnie urzekł. Jak wiesz, do swojej twórczości mam ogromny dystans, jednak te wiersze są dla mnie ważne. To takie pocięte kawałki mnie samej, utrwalone w formalinie. Jestem świadoma, że wiele osób ich nie rozumie, uważają, że są o niczym lub pozbawione sensu. Ale we mnie żyją. Kiedy do nich wracam, wciąż przeżywam te same emocje; ból, strach, miłość, samotność. Niedawno odkryłam, że moja fascynacja boksem, strzelectwem i innymi “twardymi” dziedzinami jest rodzajem ochronnego pancerza. Ma za zadanie chronić małą, bezbronną dziewczynkę. Tak, jestem pancernikiem. Dopiero gdy weszłam w rolę poetki (wciąż nie śmiem bezpośrednio nazwać się poetką, stąd wymijające określenia), obnażyłam się. Ukazałam się światu naga i bezbronna. Niemal jak płód. Dlatego na zdjęciu autorstwa Dory Maar, “Portret Ubu” (“Père Ubu”, 1936), wykonanym techniką żelatynowo-srebrową (cokolwiek to znaczy), po prostu zobaczyłam siebie. I odtąd wiedziałam, że okładka mojego tomiku nie może wyglądać inaczej. Znakomita plastyczka, Sylwia Tulik, bezbłędnie odczytała moje oczekiwania i stworzyła taką, jaką sobie wymarzyłam.

– Tomik stanowi hołd złożony wspaniałej artystce Dorze Maar. Skąd fascynacja tą tragiczną, bardzo utalentowaną kobietą? Czytając jej życiorys, płakałam…  

– Kiedyś przypadkiem trafiłam na artykuł o niej i też płakałam. Zaczęłam szukać więcej. Dora Maar jest pseudonimem i skrótem. Tak naprawdę nazywała się Heneriette Dora Markovitch. To wielka, wspaniała artystka, która talentem wyprzedziła swoje czasy. Pablo Picasso ją zniszczył. Niewykluczone, że z zazdrości i obawy, iż mogła zagrażać jego pozycji w artystycznym świecie, gdy, pod jego wpływem, zaczęła się skłaniać w stronę kubizmu, w którym to on był przodownikiem. Znęcał się nad nią, nazywał swoją wycieraczką. Zgniótł artystkę, która odnosiła znaczne sukcesy.

Nie przestaję się zastanawiać, kim byłaby, gdyby go nie poznała i nie pokochała. Jak bardzo mogła się jeszcze rozwinąć jej osobna kariera. Niewielu ją zna jako wybitną fotografkę i malarkę. Uchodzi raczej za kochankę i muzę genialnego artysty. A przecież sama była diamentem. Zapożyczyłam od niej tytuł i zdjęcie. Czuję się w obowiązku przyklęknąć przed nią, chociaż tym niewiele znaczącym hołdem.

– Trudno było wybrać wiersze do tomiku? Kto był Twoim mentorem w tej kwestii i jak wyglądała współpraca? Zaufałaś bezgranicznie czy walczyłaś o któryś wiersz?

– Nie ja je wybierałam. Każda próba zmierzenia się z tym kompletnie mnie obezwładniała. Po pierwsze dlatego, że w notesach mam okropny bałagan. Jakieś notatki, przepisy, numery kont, linki, wiersze pierwotne, suchary warte zapamiętania. Znów wiersze po wtórej i setnej korekcie. Kilka razy próbowałam to zebrać i upadałam w pół drogi. Jestem bardzo chaotyczna, jeśli chodzi o skrupulatne prowadzenie czegokolwiek. W końcu jakimś cudem udało mi się je przesiać i wrzucić do jednego folderu.

Dużo eksperymentowałam, głównie z przerzutniami, kropkami, myślnikami. Po prostu się bawiłam. Może tak zapisać, a może by tak. Ostatecznie kilka razy mnie zrugano i postanowiłam sobie odpuścić te eksperymenty, bo wiersze czytane na głos źle brzmiały, gdy były tak poszatkowane.

Ja wcale nie myślałam o ich wydaniu. Broniłam się, tłumacząc, że nie jestem jeszcze gotowa na taki krok. Przerażała mnie myśl, że nic już nie będę mogła zmienić, a mój wewnętrzny autokrytyk wynajdywał różne niedociągnięcia; wiersze wciąż były niedokończone, mimo że każdy ma już po kilka lat.

Niedawno padła propozycja od pewnego zaprzyjaźnionego wydawcy, który dał mi trzy dni na przesłanie gotowego materiału. Przekonał mnie, że dziecku zostanie pamiątka po mnie. Nie było szans tego przesiać i zredagować w tak krótkim czasie. Ogromnie pomógł mi wówczas Adam Ochwanowski, któremu publicznie dziękuję za serce i błyskawiczną, bezinteresowną pomoc. Jednak spóźniłam się o dwa dni i oferta była już nieaktualna.

Miałam zebranych w jednym kawałku kilkadziesiąt wierszy. Na tomik, zwłaszcza pierwszy, to za dużo. Bo liczyłby przeszło dziewięćdziesiąt stron. Bardzo mi zależało na dobrym wyborze, dlatego zdałam się zupełnie na mojego wydawcę i redaktora Jerzego Fąfarę. Myślę, że dokonał dobrego wyboru.

– Spotkałam się z opinią, że trudno zaufać twórcy, który nie ma swoich ulubionych utworów – to tak, jakby udawał, że wszystkie są tak samo udane. Który swój wiersz (spośród 46 zamieszczonych) lubisz najbardziej, który jest wyjątkowo ważny dla Ciebie?

– Wszystkie są ważne dla mnie, jako autorki, bo grają na różnych strunach we mnie. Choć oczywiście są lepsze i gorsze. Trudno jest utrzymać jeden poziom. Nie są pamiętnikiem, raczej sumą uczuć, obrazów, snów, wizji i nagromadzonych emocji. Każdy z nich mocno przeżyłam wewnętrznie. To spowodowało, że w ogóle powstały. Oczywiście mam też swoje ulubione, np. “Gen”, z czułością wspominam babcię i dziadka. “Boats” opowiada o Marku, którego bardzo kochałam. “Rachela” jest ukłonem w stronę narodu żydowskiego, który wiele wycierpiał. A to wspaniali, często bardzo utalentowani, mądrzy i piękni ludzie.

…Nie potrafię zaplanować wiersza, usiąść i go napisać. Ci, którzy umieją, są albo geniuszami, albo oszustami. To tak, jakby na zawołanie przeżywać miłość, orgazm lub żałobę, w sytuacjach zupełnie im niesprzyjających.

– Wiersz żyje swoim życiem i u każdego ma inny odbiór (czytelnika raczej nie obchodzi, co autor miał na myśli). Czy konstruktywna krytyka pomaga, czy podcina skrzydła autorowi?

– Nie serwuję nikomu łamigłówek. Często spotykam się ze stwierdzeniem “ładne piszesz te wiersze, ale ich nie rozumiem”. A co tu rozumieć? Zapraszam do mojego snu. Na wycieczkę po dawnym Paryżu. Zapraszam cię, abyś zobaczył/a z bliska, jak czuje się samotne dziecko, porzucona kobieta. Co przeżywa zrozpaczona matka. Czasem zatrzymuje mnie piękno chwili, zachód słońca, i pragnę ci o nim opowiedzieć. Tak bardzo mnie boli, że świat jest zły. Tu nie ma co analizować. Po prostu otwórz się na mnie. Jak niewierny Tomasz włóż rękę w mój ranny bok. W chwili słabości pozwalam ci na to. Wiersz to szczerość i odwaga. Rzadko się na nie zdobywam. Dlatego też niewiele piszę.

Krytyka jest nieodzowną częścią każdej formy twórczości. Niezwykle buduje i naprawia. Na wytkniętych błędach uczymy się najwięcej. Pod warunkiem, że otworzymy się na nią. Nic tak nie podnosi do pionu jak publiczna porażka, choć wstaje się po niej w zwolnionym tempie i boleśnie.

Zawsze z wielką pokorą i wnikliwością przyjmuję krytykę. Jest dla mnie drogowskazem, choć czasem bardzo boli. Myślę, że każdemu twórcy potrzebny jest balans: sól sypnięta z dłoni doświadczonego krytyka i słodycz fana. Tylko tak ma szansę na harmonijny rozwój.

– Przed Tobą wieczór autorski (30 sierpnia w Rzeszowie). Stresujesz się? Co jest dla Ciebie ważniejsze, dobry odbiór czytelników czy uznanie profesjonalnych krytyków literackich?

– Bardzo się stresuję przed tym spotkaniem. Zdecydowanie wolę przycupnąć gdzieś w kąciku na widowni. Pocieszającym dla mnie jest fakt, że obok będzie Mariola, która roztacza tak oślepiający blask, że może uda mi się choć odrobinę ukryć w jej cieniu.

– Tak, Twoje wiersze będzie czytać znakomita aktorka Mariola Łabno-Flaumenhaft (jej wspaniałe wykonanie “Racheli” zostało udostępnione na Facebooku). Jest między Wami jakaś cudowna nić porozumienia… Kiedy i gdzie przecięły się Wasze drogi?

– To dla mnie ogromny zaszczyt, że Mariola zechce przeczytać moje wiersze. Poznałyśmy się przez Facebooka. Miałyśmy wspólnych znajomych. Cztery lata temu zaprosiła mnie na swój benefis. Świętowała trzydziestolecie pracy na teatralnych deskach (w co trudno uwierzyć, bo wyglądała, jakby miała trzydzieści lat). Została wówczas uhonorowana Złotym Krzyżem Zasługi od Prezydenta RP oraz Medalem Zasłużony Kulturze Gloria Artis. To było niesamowite wydarzenie. Jakoś tak między nami od razu zaiskrzyło. Co tu dużo mówić, kocham tę Kobietę.

– Jakie marzenia ma Monika Luque-Kurcz?

– Marzeń mam mnóstwo. Niektóre z nich już się spełniły. Jak chociażby to, że poznałam osobiście Andrzeja Gołotę. Nawet Wisława Szymborska miała do niego słabość.

Inne całkiem prozaiczne. Najważniejszym jest to, żeby moja córka była zdrowa i szczęśliwa. Chciałabym podróżować. Marzę, żeby mieć mały domek z wielkim ogrodem, a w nim kilka psów i osła. Tak, szary osiołek to moje dziecięce marzenie, które wcale nie traci na sile. Jako pięcioletnia dziewczynka, pragnęłam mieć także wielbłąda i małego Jezuska w żłóbku, którym mogłabym się bawić (podpatrzonego w bożonarodzeniowej szopce). Z tych marzeń jednak już wyrosłam.

Plan filmowy. Tak bardzo chciałabym móc tego doświadczyć. Obserwować, jak powstaje film. Kadr po kadrze. Jak pracują aktorzy. Jak się miota reżyser. Od zawsze o tym marzę.

– Życzę Ci realizacji tych marzeń. A wracając do Twojej twórczości – widzimy, że rodzi się znakomita pisarka. Obok wspaniałej poezji – interesująca proza. “Wigilia”, “Miniatury, czyli niedokończone historie”, “Wszyscy, których nie ma” to literackie perełki. Jest nadzieja, że wydasz kiedyś swoją prozę?

– Prozatorka Luque-Kurcz jest jeszcze w fazie zygoty. Być może kiedyś wydam. Dochodzę do tego maleńkimi kroczkami. To są dopiero takie nieśmiałe próby zapisu innego niż wiersz. Jednak bardzo doceniam wsparcie całej redakcji “Mojej Przestrzeni Kultury”.

– Na koniec trochę zmienię temat… Czy wybierzesz się do Paryża? Co chciałabyś tam koniecznie zobaczyć?

– Marzę o podróży do Paryża. Mam nadzieję, że kiedyś tam pojadę. Oczywiście pragnę wchłonąć każdy centymetr Wersalu, dawną dzielnicę żydowską Marais, Montparnasse. W ogóle pójść śladem impresjonistów. Zobaczyć na żywo ten wilgotny po nocy bruk, markizy, które śnią mi się w wierszach. Odnaleźć miejsca, w których bywała Dora Maar. Plac Pigalle. I wiele innych. Czasami myślę, że żyłam tam w innym wcieleniu.

– Dziękuję Ci za rozmowę. Chętnie wystawiłabym Ci piękną, fanowską laurkę, ale Ty tego nie lubisz. Życzę więc gorącego odbioru Twojego tomiku, pięknego wieczoru poetyckiego i wielu świadomych czytelników!

– Bardzo dziękuję.

Rozmawiała:
MAŁGORZATA SZMAŁZ


Tomik Moniki Luque-Kurcz, pt. “Portret Ubu” ukazał się pod patronatem “Mojej Przestrzeni Kultury”.