JASTRZĄB: Co jest profitem pisarza?

Fot. Pixabay.com

Franz Kafka nie pysznił się czytaniem Platona w oryginale i nie chwalił się, że bywał u Szekspira na baletach. Przeciwnie, chadzał do prowincjonalnych teatrów, wertował literaturę drugorzędną. Jednym słowem – NIE POZOWAŁ na wielkiego literata, lecz nim był. Zamiast pląsania w stringach po salonie z notablami, robił swoje: bez hałasu, skromnie i powolutku. Że zaś talent miał ogromny i na dodatek wzmacniał go pracą nad sobą, nie musiał trąbić wszem i wobec, jakim jest wielkim pisarzem.

Mark Twain nie pobierał nauk zwieńczonych pokwitowaniem. Podobnie Bernard Shaw: doszedł do rozumu bez urzędowej metki Magistra Inteligencji. Jak się zatem okazuje, można być literatem pomimo braku zaświadczenia.

Niestety, ludzie udający artystów starają się zaistnieć na modłę twardzieli w różowych szlafmycach: przy pomocy dziwactwa, podczas gdy twórca udowadnia własną twórczością, że nim jest, bo tylko ona tłumaczy go z obecności na Parnasie.

Weźmy pod lupę Malcolma Lowry’ego i jego przepastne tomiszcze “Pod wulkanem”, owoc katorżniczej pracy nad wymową i siłą każdego zdania. Redaktorzy wielu wydawnictw rozkładali ręce i odrzucając tekst wyrokowali, że książka jest za długa, powinien ją przystrzyc, zmniejszyć jej tonaż i udźwig, a w ogóle: kto to przeczyta. Albo Jamesa Joyce’a, irlandzkiego skandalistę, twórcę podziwianego i komentowanego do dziś. Lub Marcela Prousta, lowelasa szwendającego się po buduarach. Kiedy ukończył jedną ze swoich książek, przesłał ją Andre Gide’owi do oceny, ten zaś nawet do niej nie zajrzał, bo awansem założył, że co taki wartogłów i bawidamek może spłodzić!

Choć mamy sporą listę przegranych, odrzuconych, zlekceważonych, to przecież każdy z tych pechowców doczekał się późniejszego uznania; prędzej lub później wykaraskał się z pomroki niedocenienia i został pomnikiem.

A co byłoby z nimi TERAZ?

Przede wszystkim owych nieszczęśliwców nie było tylu, co piszących obecnie, w związku z czym trudniej szło ich przegapić. Aliści z tamtych lat pozostał nam spadek: stado Andre Gide’ów, nieraz wybitnych pisarzy, którym z różnych przyczyn nie chce się zajrzeć do rękopisów nieznanych autorów. Raz, że mamy ich aż nadto i przez te tłumy ciężko się przekopać. Dwa, że częstokroć szkoda zdrowia i czasu na bazgroły, z których po przeczytaniu np. pięciuset stron tekstu można się dowiedzieć, iż autor nie ma nic do powiedzenia. Stąd, na wszelki wypadek, autorzy wybitni stronią od wydawania ocen.

Jednak, pomijając wszelkie aspekty obecnego wysypu grafomaństwa, zdarzają się utwory nieprzeciętne i grzechem byłoby spisywanie ich na straty tylko dlatego, że przysłowiowy Gide nie ma ochoty babrać się w cudzych manuskryptach. Mam tu na myśli szkodliwe praktyki wydawnictw. Do “odwiecznych”, a obecnie zarzuconych obyczajów szanujących się oficyn należało prowadzenie tak zwanych recenzji wewnętrznych. W kantorku siedział sobie jegomość legitymujący się literacką ogładą i czytał wszystkie nadchodzące teksty. I dopiero w oparciu o jego opinię wydawnictwo decydowało, co i jak. Z żalem stwierdzam, że z powodów oszczędnościowych zlikwidowano ten urząd i przedsiębiorstwo ds. wydawania książek poczęło zajmować się produkowaniem tandety.

A co z wieloma pisarzami tonącymi w komercyjnym sosiku? Niech czekają na ciekawsze czasy. Na ponowną odsłonę za głupie pięćset lat. Lub liczą na pośmiertną sławę.

MAREK JASTRZĄB