EDELMAN: Pospieszny do Kutna

Fot. Pixabay.com

Leżę. Staram się pospać jeszcze trochę, ale coś uwiera mnie w plecy. Cholera wie, co to może być, przecież pościel jest świeża, odebrałem wczoraj z pralni. Ale czy oni potrafią zrobić coś porządnie? Na pewno prali ją z jakimiś ubraniami roboczymi, w których był żwir czy piach. I się przyczepił. Nie wytrzymam dłużej, muszę wstać.

Wstaję. Zimno. Mogliby już zacząć grzać, ale nie, bo po co. Idę do łazienki, szurając kapciami. Pięty w nich przydeptane, co to za papcie, myślę, że tak szybko się zagniatają. Kiedyś nie do pomyślenia. Stoję przed lustrem, woda zimna, musi trochę zlecieć, zanim będzie ciepła. Co za marnotrawstwo. Zęby. Myję zęby, a szczoteczka twarda, nie to co kiedyś.

Śniadanie trzeba zjeść, kroję chleb. Nóż tępy, a przecież ostrzyłem tydzień temu, nie ma teraz porządnej stali, nie to co dawniej. Nakruszyło się. Co to za chleb, że tak się kruszy, nie potrafią teraz nawet chleba upiec. Masło twarde. Trzeba zdzierać nożem. Żółty ser. Niby twardy, a miękki. Za miękki, nawet ukroić nie można.

Ubieram się. Guzik w koszuli się oderwał, dziadostwo jakieś, kto dziś robi te koszule? Spodnie, buty, płaszcz. Muszę go dać do pralni, ale pewnie znowu zniszczą. Albo żwiru nasypią do kieszeni.

Wychodzę. Do pracy muszę iść, na chleb zarabiać. Na ten, co się kruszy. Nie spieszę się, bo autobus zawsze się spóźnia. Zawsze trzy minuty się spóźnia. Jakby nie mogli rozkładu zmienić! Ale nie, nie zmienią. Bo po co.

Widzę z daleka, że rusza, a ja nie dobiegnę, nie zdążę. Patrzę na zegarek – odjeżdża zgodnie z rozkładem, co za chamstwo, myślę, z premedytacją się nie spóźnia, choć zawsze się spóźnia. Zatrzymuję taksówkę, będę w plecy siedemnaście pięćdziesiąt, wiem dokładnie, bo kiedyś pode mną mieszkał taki jeden, co ze mną pracował. Zawsze jak taksówkę brał, to się z nim zabierałem. I tyle właśnie płacił. Ja nie płaciłem, co będę płacił. Niech płaci ten, co zamawia.

Praca. Nie chce mi się. No, ale trzeba pracować, zarabiać na życie. Przekładam te papiery z miejsca na miejsce, coś tam podliczam, dodaję, mnożę, dzielę. Zasnąć można, nudna robota. Koniec. Piętnasta.

Wychodzę. Znowu autobus, ten sam kierowca co rano, podchodzę do niego i wygarniam, co o nim myślę. Udaje, że nie rozumie, coś mi odpyskowuje, pokazuje tabliczkę: „Rozmowa z kierowcą w czasie jazdy zabroniona”. Pasażerowie się wtrącają, każą mi siadać, a ja że nie, nie usiądę. Bo jest mi winien siedemnaście pięćdziesiąt i nie przestanę, póki mi nie odda. Widzę, że w kieszeni ma portfel, na pewno dobrze zarabia, to niech oddaje, gnojek. Sięgam do jego kieszeni, on się opędza i nagle skręca gwałtownie. Przejeżdża na lewą stronę. Potrąca kilka samochodów osobowych. Przebija barierkę wiaduktu, bo akurat nad torami jedziemy.

I spadamy w dół. Na tory. Z przeciwka jedzie akurat pospieszny do Kutna. Wiem, że to ten, bo czasem nim jeżdżę i zawsze jest spóźniony, a teraz nie, jedzie punktualnie i jak tylko autobus znajduje się na torach, pociąg prosto w nas uderza. Jak oni szkolą tych maszynistów teraz, że pociągu nie potrafią zatrzymać przed nadjeżdżającym autobusem?!

Leżę. Ciemno. Nic nie czuję. Nic mnie nie uwiera. Wstać? Nie chce mi się, poleżę jeszcze. Jakieś głosy słyszę, śpiewają coś. Impreza jakaś czy co? Przestali. Teraz ktoś coś mówi, wymienia moje imię, że praca, że dobry sąsiad, kolega. Pitu, pitu, jaki kolega, żebyście wiedzieli frajerzy, jak wam sól do herbaty wsypywałem, to byście inaczej śpiewali.

Jadę. Dokąd jadę? Ciepło. Gorąco, bardzo gorąco. Płomienie, coraz więcej płomieni. Nooo, wreszcie, to rozumiem, w końcu grzeją jak należy!

WŁADYSŁAW EDELMAN