BILIŃSKA-STECYSZYN: W takim dniu

Fot. Pixabay.com

Pan Kazio, jeśliby go przebrać w czerwony strój, z tą siwą brodą z powodzeniem mógłby udawać świętego Mikołaja. Gdyby nie fioletowa barwa jego nosa i twarz opuchnięta od wódy. Trzęsie mu się ręka, gdy niesie do ust łyżkę z barszczem. Pewnie wolałby setę gorzały, lecz trudno, trzeba trzymać fason. Wszak to cicha noc, święta noc i przybieżeli do Betlejem… Przybieżał w wersji wigilijnej, spod rozpiętej marynarki widać pogniecioną, ale czystą koszulę i nawet staromodny krawat z grubym węzłem.

Obok niego Władek. Wszyscy nazywają go Agronomem albo Liczykrokiem. Na ulicy odmierza przestrzenie swoich tajemniczych światów, licząc głośno kroki i gryzmoląc na pomiętych kartkach. Za nim setki tysięcy pomiarów i zapewne tysiące przed nim. Uśmiecha się do wszystkich napotkanych ludzi, przerywając odliczanie, by wyciągnąć rękę i się przywitać. Z miejscowych mało kto się wzdraga. Potem Władek odlicza dalej. Dziś zdążył już zmierzyć tę salę kilkakrotnie i przysiadłszy koło Kazia, siorbnął ledwie kilka łyków, bo znów musi liczyć.

Monika. Wszystkich mi szkoda, ale jej najbardziej. Mówią o niej Uczona, jedni z podziwem, drudzy z drwiną, a wszyscy z litością. Dla swojego ojca była oczkiem w głowie. Dyrektor miejscowej podstawówki też przy każdej okazji chwalił się osiągnięciami Moniki Talik, najlepszej absolwentki. Przestał stawiać ją za wzór, gdy zwiała na Zachód, a i tak mówiło o niej całe miasteczko. Skończyła Sorbonę i jej ojciec puchł z dumy. Zmarł na zawał, gdy po latach wróciła do domu. Uciekła od jakiegoś zwyrola, który przez kilka lat, nim zdołała mu się wyrwać, niemiłosiernie ją bił. Ale pamiętała tylko, że bardzo go kochała. Leczyli ją potem w zakładzie psychiatrycznym, lecz wracała coraz bardziej nieobecna. Chyba wciąż go kocha i jest szczęśliwa. Tam gdzie jest. Bo widać, że z naszym światem łączy ją coraz cieńsza nitka. Chcieliśmy ją przywrócić między żywych, wiele razy byłam w tej norze, w której mieszka. Norze pełnej książek. Nie rozumiała, czego od niej chcę. Gdy podeszłam do regału, na chwilę się ożywiła, ale kiedy włożyłam tom w jej dłonie, patrzyła bezradnie, nie wiedząc, co z nim zrobić. Przekartkowałam kilka stron – też na nic. Ona chyba nie potrafi już nawet czytać, wyparła wszystko. Z wyjątkiem swojej wielkiej miłości.

Irek przyszedł jako jeden z pierwszych. Też odświętnie ubrany. Nie sam. Znam doskonale wszystkich podopiecznych, Irkowego towarzysza widziałam pierwszy raz. Wysoki, ciemnowłosy. W modnych ciuchach. Zupełnie nie jak ktoś potrzebujący pomocy. Ale bo to można mieć pewność? Przecież nie będę go przepytywać. W takim dniu znajdzie się miejsce i dla niego.

– To mój kolega, pani Małgosiu – przedstawił mi go Irek. – Może zostać z nami, prawda?

– Oczywiście. Zapraszamy – uśmiechnęłam się i wskazałam nieznajomemu miejsce przy stole. Gdy pomagałam przy roznoszeniu potraw, wiele razy przyłapałam jego spojrzenie. Skąd się tu wziął?

Barszcz jak zawsze jest znakomity. Monika już go zjadła i na twarzy ma ten co zawsze nieobecny uśmiech. Dłubie widelcem w rybie. Ale czy wie, gdzie jest?

Pani Ola, kucharka z Miłej, jak zawsze przygotowała masę pyszności. Wszystko jak trzeba, są śledzie, uszka, pierogi. Nawet kompot ze suszu. Wespół z Olą nieźle nauwijała się żona kierownika restauracji. Darek, ten kierownik, i tak zawsze nam pomagał, gdy w ośrodku organizowaliśmy świąteczną kolację dla podopiecznych, dostarczał termosy z potrawami. A teraz mieliśmy do dyspozycji cały lokal, bo on z żoną wyskoczyli w góry. Głupio było nie skorzystać, choć termin nikomu nie pasował. Marcin wyjeżdżał, Basia i Ulka, wiadomo, mają rodziny, dzieci… Przecież nie zlecę im pełnienia obowiązków w taki wieczór.

– Szefowa, dasz radę? – upewniał się Marcin. – Bo jeśli nie, odwołam wyjazd, pomogę ci tutaj.

Nie mogłam mu tego zrobić, jechał do dziewczyny. Zapewniłam, że obie z Olą z pewnością sobie poradzimy. I faktycznie, całkiem dobrze nam idzie.

Chociaż ja tylko godzinkę byłam w domu. Zaczęliśmy wigilijną wieczerzę już o piętnastej, ledwie zdążyłam się podzielić opłatkiem z rodzicami i coś skubnąć. Mama nawet nie wygłaszała tradycyjnego kazania, jak to zaniedbuję najbliższych i życie sobie wypełniam podopiecznymi, zamiast poszukać męża. Bąknęła jedynie, że kierowniczka OPS powinna mieć ludzi do roboty, a nie znów harować sama. Nie podjęłam tematu, za to cmoknęłam ją w policzek. Przecież nie będziemy się kłócić w takim dniu.

– Włożyłabyś coś jasnego, wyglądasz jak zakonnica – mruknął ojciec, kiedy, w ciemnej sukience i czarnych rajstopach, przed lustrem w przedpokoju poprawiałam fryzurę. I ściszając głos, żebym nie dosłyszała, dorzucił w stronę mamy: – Ona już chyba zostanie starą panną.

Ale dosłyszałam. Wyszłam, trochę za głośno zamykając drzwi. Jednak podnieśli mi ciśnienie. Oj, wiem, martwią się o mnie. Co z tego. I tak nie potrafią uczynić cudu i zamiast książek i kosmetyków sprezentować mi pod choinkę męża. Aczkolwiek w takim dniu ponoć wszystko jest możliwe…

Stara panna, kobieta wolna, singielka, jak zwał, tak zwał – jestem sama. Nie będę udawać, że mi z tym dobrze. Oczywiście dla świata mam inną twarz. Zadowolonej z sukcesów i bez reszty oddanej swojej pracy pani kierownik Miejsko-Gminnego Ośrodka Pomocy Społecznej. I wcale nie muszę udawać. Nie wyobrażam sobie innej pracy. Nawet mimo jej ciemnych, smutnych stron.

A może ja rzeczywiście tym wariantem B, z braku wariantu A, wypełniam sobie życie? Czy trzydzieści pięć lat i nadal solo to w dzisiejszych czasach naprawdę katastrofa?

Katastrofa to ksywka Lolka. Bo on co kilka słów wtrąca tę „katastrofę”, trzeba czy nie. Dziś komplementuje mnie słowami:

– Pani kierowniczka jak zawsze ślicznie wygląda, katastrofa, ja przepraszam za śmiałość, ale pani wie, że to z sympatii, katastrofa. Szkoda pani dla takich łachmytów jak my, katastrofa…

– Panie Karolu – próbuję mu przerwać – co pan wygaduje. To moja praca i ja ją lubię.

– No tak, dziś jest Wigilia i nawet zwierzęta, katastrofa, mówią ludzkim głosem. Ale kolacja pyszna jak zawsze, katastrofa, wielkie dzięki.

Kolejnej katastrofy już nie słyszę, bo Lolek zwraca się ze swoim monologiem do pani Oli, która zbiera właśnie opróżnione talerze. Dobra kobieta z tej Oli. Też samotna, wdowa. Kiedyś była pięknością, wciąż ma ślady dawnej urody. Wielu adoratorów się koło niej kręci, ale są bez szans. Pani Ola zawsze powtarza, że już się tego miodu najadła i wystarczy.

Kazio wyszedł na kwadrans, a po powrocie oczy mu się świecą i nos sfioletowiał jeszcze bardziej. Przecież nie będę go obwąchiwać. Jest Wigilia, niech ma te swoje radości, tylko się boję, czy inni dadzą radę przetrwać ten wieczór na trzeźwo.

Dobrze, że Liczykrok nie pije. Nadal mierzy. W przerwach opróżnia talerze. Apetyt mu dopisuje i wcale się z tym nie kryje, jak inni, udający powściągliwość, żeby nie było, że przyszli tu jak głodomory. Mają swoją godność. Ubrania też włożyli lepsze niż na co dzień. Mówią niewiele, cicho. Są odświętni. Zupełnie inni niż nad rzeczką, gdzie wielu codziennie łoi od rana i skąd czasem aż na rynek dobiegają ich podniesione głosy.

Jacek Cwaniak wcale nie przyszedł. Cwaniakiem – w myślach – nazywam go tylko ja, inni mówią o nim po nazwisku, Karczowski. Piekielnie inteligentny, to widać nawet gdy bełkoce. A bełkoce, bo prawie nie trzeźwieje. W rzadkich momentach przebłysków odwiedza nasz ośrodek i zawsze się czegoś domaga, usiłując przechytrzyć Basię i mnie. Wyraża się przy tym górnolotnie, rzekłabym: poetycko, by na nas puścić dymy i wyłudzić świadczenia, które mu się nie należą. Znamy te sztuczki. Żegna się z nami zawsze wyniosłym:

– Kobiety to jednak podrzędny gatunek człowieka. Jak moja eksmałżonka. Kłaniam się.

Jego „eksmałżonka” już wiele lat temu uciekła z dziećmi od pijaka i wyjechała w świat. Marcin był u niego przed Wigilią, jak u wielu innych, których należało powiadomić o kolacji.

– Tylko wie pan, panie Jacku, musi pan przyjść trzeźwy. Choćby na godzinkę – zawiadomił Cwaniaka. – Niech się pan nie gniewa, że ja tak urzędowo, ale wie pan, muszę. – Marcin pracuje u nas od niedawna i wciąż trudno mu się odnaleźć w pewnych sytuacjach. – Takie są zasady – dodał.

– Pierdolę wasze zasady – odbełkotał mu Cwaniak. – A barszcz mi szkodzi na wątrobę. Sami sobie go jedzcie.

Dziwne, że on w ogóle jeszcze ma wątrobę. Cały sczerniały od picia.

– Pani kierowniczko, skoczę po gitarę i zaraz wracam – oznajmia nagle Irek i podnosi się od stołu.

O Jezu. Znów nas skatuje. Przecież on już ani głosu nie ma, ani grać nie potrafi. Tak, kiedyś był z niego zdolny muzyk. Miał pięcioosobowy zespół i dziewczynę w każdym mieście, bo jeździli po całej Polsce. Wóda go zgubiła. Zawalał koncerty i trasy, zrywał umowy, z wielkiej kasy zostały mu nędzne resztki. Potem grał po weselach z dwoma takimi jak on. Opamiętał się, kiedy go pobito do nieprzytomności. Do dziś nie wiadomo dokładnie, kto to zrobił. Ale Irek już nigdy więcej nie wziął alkoholu do ust. Teraz, po terapii, w odblaskowej kamizelce zamiata ulice oraz pomaga ludziom kopać ogrody i rąbać drewno. Tylko że ręce też zrobiły mu się drewniane i już zupełnie nie umie grać. Trudno, jest Wigilia. Wytrzymam, większość zresztą nawet nie zwróci uwagi na jego fałsze. Zanim kolacja dobiegnie końca, pośpiewamy trochę kolęd. Jak co roku.

Pani Ola przysiadła na chwilkę przy Monice. Delikatnie gładzi ją po ręce. Przez osiem szkolnych lat się przyjaźniły i wcale nie stanowiło przeszkody to, że Monika błyszczała, a Ola ciągnęła się w ogonie klasy i trzeba było pomagać jej w lekcjach. Potem Ola skończyła zawodówkę gastronomiczną, a Monika miała zostać drugą Marią Skłodowską-Curie. Jak się te losy dziwnie plotą! Dziś to Ola opiekuje się Moniką, choć ta pewnie nie pamięta, że kiedyś siedziały w jednej ławce.

Wraca Irek z gitarą. Co za szczęście, nie on będzie grał. Podaje ją nieznajomemu. Ten przez chwilę stroi instrument, potem uderza w struny.

Pierwsze dźwięki kolędy brzmią niesamowicie głęboko i czysto. A jakie on ma ładne dłonie! Bardzo długie szczupłe palce. Głos też ma przyjemny, ciepły, z leciutką chrypką.
„Bóg się rodzi, moc truchleje”… Zawsze zaczynamy tą kolędą, lecz nigdy nie śpiewano jej w tym gronie tak pięknie. Aż wszyscy milkną, by dopiero po chwili się dołączyć. Chór naszych głosów brzmi już dużo gorzej, lecz nieznajomemu najwidoczniej to nie przeszkadza. Uśmiecha się do mnie, po kociemu mrużąc oczy. Czerwienię się niczym pensjonarka. Mam nadzieję, że nie zauważył, w sali oświetleniem są jedynie lampki na choince i parę kinkietów.

Jeszcze kilka kolęd i spotkanie dobiega końca. Szkoda. Po raz pierwszy nie śpieszy mi się do domu. Zresztą i tak muszę pomóc pani Oli posprzątać. Nieznajomy odkłada gitarę na krzesło, wstaje. Widzę to tylko kątem oka, bo właśnie żegnam się w drzwiach z Kaziem i z Lolkiem Katastrofą. Wraca Ola, była odprowadzić Monikę, podaje rękę Władkowi Liczykrokowi, który też przed chwilą wszystkim nam uścisnął dłonie.

Teraz nieznajomy wraz z Irkiem zbliżają się do wyjścia. Irek zdejmuje z wieszaka swoją kurtkę, lecz jego kolega chyba zmienił zamiar. Już prawie nikogo nie ma w sali. Ola poszła na zaplecze.

Nieznajomy przystaje, jakby niepewny, co robić.

– Irek, nie czekaj na mnie, przyjdę trochę później – mówi po chwili. Słyszę to wyraźnie, bo patrzy w moją stronę.

***

Czy wigilijne cuda naprawdę się zdarzają?

Nigdy dotąd w to nie wierzyłem. Nie cierpię świąt. „Skoro się dotąd nie ustatkowałeś, zapraszamy”, mówili rodzice. Ustatkowałeś! Pasowało mi być luzakiem bez zobowiązań. Przychodziłem, bo nie chciałem im robić przykrości, przy świątecznym stole z trudem znosząc wciąż ten sam repertuar życzeń, potraw i filmów w telewizji. Bez sensu są takie święta, gdzie rozmowy zastępuje telewizor.

Wreszcie się na to zdobyłem! Rano przez telefon zasunąłem im gadkę, że mam absolutnie pilny wyjazd służbowy, właśnie dziś. Potem wsiadłem w samochód i ruszyłem przed siebie. Autostradą. Bez planu i celu.

Zapadł wczesny grudniowy wieczór, gdy zjechałem w boczną drogę, by poszukać noclegu. A może i jakiegoś towarzystwa. Jednak. Bo podobno w takim dniu nikt nie powinien być sam. Głupie przesądy, ale nie uśmiechało mi się spędzenie nocy w samochodzie na parkingu stacji benzynowej.

Miasteczko, do którego trafiłem, ciche i bezludne, rozświetlały kolorowe lampki świątecznych dekoracji. Wszyscy pewnie szykowali się do kolacji. Też bym już coś przekąsił, po hot dogu ze stacji benzynowej pozostała tylko zmięta serwetka. Zatrzymałem się przy jednej z uliczek, wysiadłem z samochodu na papierosa, żeby chociaż w ten sposób oszukać głód.

Przez chwilę przyglądałem się domowi po przeciwnej stronie ulicy, a właściwie jego drzwiom, dobrze widocznym w blasku zawieszonych nad nimi światełek. W cudowny sposób nienadgryzione przez korniki i czas, były z zupełnie innej bajki niż cała chałupinka, chyląca się ku ziemi niczym zmurszały grzyb.

Cud zaczął się spełniać, gdy z tych drzwi wyszedł facet w grubej zimowej kurtce.

– Nie wie pan, czy tu jest otwarty jakiś sklep? – zapytałem, podchodząc do niego.

– Coś pan, w Wigilię?! Wszystko już zamknięte.

Przez długą chwilę jakby się nad czymś zastanawiał. Już zacząłem żałować, że w takim dniu zakłócam spokój nieznajomemu.

– Idę na kolację. Chodź pan ze mną – powiedział niespodziewanie.

Byłem już tak głodny, że posłusznie ruszyłem za nim. Po drodze się rozgadał. Wytłumaczył, dokąd zmierzamy. Zacząłem się wykręcać.

– Niech się pan nie kryguje. Tam są dobrzy ludzie, nie zjedzą pana. Wręcz odwrotnie, nakarmią – zaśmiał się. – Jestem Irek.

– A ja Jan. Mówmy sobie po imieniu – zaproponowałem.

Więc przedstawił mnie tej kierowniczce jako swojego kolegę. I przez cały wieczór miałem ochotę się uszczypnąć. Widać było, że ona naprawdę lubi tych swoich meneli. Nigdy jeszcze nie widziałem ich tylu w jednym miejscu. Chyba nie odgrywała tylko roli łaskawej królowej wigilijnej wieczerzy? Przyglądałem się jej dosyć natarczywie. Zauważyła. Nawet spojrzała tak, jakby usłyszała moje myśli o menelach, aż zrobiło mi się głupio.

Wieczór zakończył się odśpiewaniem kolęd. Grałem na przyniesionej przez Irka gitarze. Śpiewała również. Jej głos wyróżniał się wśród tych męskich, przepitych i fałszujących.

Zapragnąłem za wszelką cenę ten wieczór przedłużyć. Gdy wszyscy już wyszli, a ona wciąż stała przy drzwiach, podszedłem bliżej.

– Proszę poświęcić mi jeszcze chwilę – zacząłem odważnie. – Jestem Jaś – przedstawiłem się.

– A ja Małgosia.

– Więc jesteśmy z jednej bajki – brnąłem dalej.

– Z baśni – poprawiła mnie z uśmiechem. – Nie jestem wścibska, ale… Skąd pan się tu wziął?

– W takim dniu… – zacząłem. Chciałem powiedzieć, że dobra gwiazda mnie przywiodła, jak do Betlejem, ale ugryzłem się w język, bo chyba by się jej nie spodobał taki greps.

Z bliska widziałem, jakie ładne ma oczy. I usta. Już miałem pewność, że nie ruszę się krokiem z tej knajpy. Chyba że ona mnie z niej wyrzuci. Z pomocą tej kucharki, a i to nieźle by się musiały naszarpać.

Albo wyjdzie wraz ze mną.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN