JASTRZĄB: Co jest dla artystów celem tworzenia?

Fot. Pixabay.com

W naturalnym środowisku są przeciągi, jest zapach krwi, potu, boli głowa, ćmi ząb i można oberwać w prawdziwe ucho. W internetowym środowisku wszechwładnej nierealności zieje pozorną bezkarnością i usypiającym bezpieczeństwem. Czasem tylko, gdy wyłączą prąd i siądzie bateryjka, ogarnia cywilizowanego człeka jakowaś “bezdenna tęsknica” za realem. Ckni mu się nie wiedzieć za czym, łapią go egzystencjalne kolki, nagle dostrzega niebo, czuje we włosach wiatr, widzi kołysanie drzew, odnajduje wśród różnobarwnych strzech bocianie gniazdo.

Lecz ów błogi stan przemija, bo nic nie trwa wiecznie. Prąd zaczyna znowu stepować po drutach, Internet nareszcie zmartwychwstaje i przedłużenie komputera nazywane człowiekiem zabiera się za ponowne łomotanie, bębnienie, puszczanie paluszków w cwał. Przedstawiciele pokolenia, zgarbieni nad klawiaturą, schowani za ekranową przegrodą laptopa czy smartfona, ponure kadłuby o wytrzeszczonych oczach, mozolnie klekoczą od nowa. I znowu jest im swojsko i bezpiecznie; niepiśmienny literat, naukowiec po podstawówce, katecheta ze świeckiej parafii, zakładają bloga, bazgrzą na Facebooku lub łączą się w Stowarzyszenie Trzaśniętych Poetów i dawaj hasać, buszować, korzystać z cybernetycznych udogodnień, dawaj ujeżdżać po internetowych kosmosach i gdzie się da wklejać swoje kandyzowane gówno. Udolnie czy nie, zwierzają się, dzielą najskrytszymi myślami, intymnymi sensacjami z prywatnego życia, szczegółami, które nawet najbliższym nie są znane, natomiast znane są wirtualnym przyjaciołom.

*

Obserwuję inwazję literackich apostołów, którym wydaje się, iż można pisać bez znajomości podstaw. Widzę narastającą falę samozwańczych artystów, pisarczyków tworzących z doskoku, ludzi wygórowanego mniemania o sobie. Nie bez powodu pragną wyskoczyć z ram anonimowości, bo od czasu upowszechnienia się Internetu mogli przekonać się, że pisze każdy, kto chce. Tym bardziej że nie ma cenzury i prawnych ograniczeń. Jest za to wolność wypowiedzi, czyli dematerializacja kryteriów i samokrytyki.

Nastąpił okres wzmożonej walki z nieprzeciętnością. Dopadło nas powszechne przekonanie, że trzeba być na widoku, w centrum zainteresowania; daliśmy się złapać w sidła rozpędzonych czasów, wmanewrować w obowiązek błyszczenia wyjątkowością, wyróżniania się spośród reszty. Robienia za masowego indywidualistę i epigońskiego oryginała: inteligenta z taśmy.

Moim zdaniem owa maniera jest krzynę zabawna: skoro każdy chce wyróżniać się tym samym, co milion pozostałych, to wszyscy, jak wynika ze słupków i tabel, są genialnie identyczni, jak stado “jednakowych-niepowtarzalnych”. Ujednolicony indywidualizm – tak można to nazwać.

Autor to charakterologiczny filtr do przekazywania indywidualnych refleksji. Jego myśli są wynikiem nastroju, aktualnych lub wspomnieniowych wrażeń, życiowych doświadczeń. Jest jednoosobowy. Jest indywidualistą, a to oznacza, że pisze odrębniej niż Obywatel Wredniacki i trudno go pomylić z Obywatelem Obszczymurem. Nie reprezentuje mitycznego zbiorowiska twórców mających stadny gust, lecz ma własny sposób wyrażania się w tym, co pisze. Ma swój styl, rytm, specyficzne słownictwo; jak rysownika po kresce, tak jego po układzie zdań, ich konstrukcji i rozłożeniu akcentów poznajesz od razu. Od pierwszej linijki tekstu wiesz, kogo czytasz. Lecz obecnie zapanowała niezrozumiała moda na brak stylistycznej oryginalności i ujednolicenie tekstów. W efekcie twórczość Obywatela Patałacha niczym się nie różni od twórczości Obywatela Epigona.

Ten sam problem z indywidualnością ma ewentualny czytelnik tekstu. Bo jeżeli autor ma własny gust, również i odbiorca utworu go ma. Z czego wynika, że te rozbieżne upodobania są powodem komentatorskich nieporozumień.

*

O ile od literatury oczekujemy duchowego wzbogacenia, to od obecnej, opartej na “ekonomicznej moralności”, można spodziewać się zrogowacenia doznań; twórczość wymaga od autora i odbiorcy wysiłku, i w odróżnieniu od potocznych wyobrażeń nie jest bezmyślną balangą.

Artysta jest nim po to, by dawać swój głos. A daje go poprzez dzieła. Udane, złe, ale przykrojone na miarę własnych możliwości: bez wyrażania swoich zapatrywań nie egzystuje. Zaś gdy milczy, przechodzi na wewnętrzną emeryturę i stoi z boku.

Poeta, prozaik, architekt dzieła jakiegokolwiek formatu i gatunku, nie może być człowiekiem cichym. Nie powinien siedzieć jak mysz pod miotłą, bo jego obowiązkiem jest reakcja Natychmiastowa odpowiedź na zło, etyczny autyzm, agresywną wulgarność czy społeczny tumiwisizm. Ponieważ każdy tekst, obraz, muzyka itd. to jego ilustracje i komentarze otaczającej rzeczywistości. Prywatne próby zinterpretowania dookolnych zjawisk. Bolesnych niekiedy, a niekiedy po prostu głupich. Nieznośnie, irytująco bzdurnych.

Nie powinien odbierać ich w sposób obojętny. Nie może mieć bezszmerowych poglądów na to, z czym się styka. Jeżeli obojętnie przechodzi do porządku dziennego nad zjawiskami coraz powszechniejszego idiocenia kultury, skoro utrzymuje się w mniemaniu, że go one nie dotyczą, to może warto zapytać, kim jest, dlaczego i dla kogo tworzy. Czym różni się od ludzi chorych na społeczną znieczulicę. Od ludzi – kibiców własnego istnienia, prześlizgujących się przez życie.

Nieprzypadkowo powiedziałem o obowiązku. Twórca ma obowiązek pokazywania odbiorcy, jak jest. Powinien go niepokoić, zachęcać do sprzeciwu wobec bredni. Wrzeszczeć, a nie usypiać. Krzyczeć, a nie popiskiwać. Twórca musi być aktywny, iść pod prąd sezonowo słusznych mód. Być penetratorem rzeczywistości i burzycielem konwenansów.

Rejterada z aktywności, ucieczka w szukanie wytłumaczeń dla swojego przemęczenia, zgoda na to, co jest, przyzwolenie na degenerację pojęć – to kapitulanctwo. Cisza dobra jest na wywczasach, na urlopie dla frustratów rojących o wlezieniu do jamy ze świętym spokojem. Natomiast dla wyczerpanych obserwacją rozpadu dzisiejszego ducha, dla zdegustowanych współczesnymi konwulsjami kultury, droga jest określona i wyraża się w zapisie. Drogę określać winien cel tworzenia.

Autor nie istnieje bez odbiorcy. Jeżeli twórca pozbawi go możliwości rozmowy ze sobą i zamknie się w intelektualnym kąciku, w swojej kapsule ciszy, spokoju i martwoty, to do kogo trafią jego dzieła?

*

Kultura nie znosi próżni: jest nieprzerwana i ciągła. Wyobraźmy sobie, że wszyscy twórcy nagle zamilkli. Piszą, malują, komponują, ale do szuflady. Bytują po niszach i zakamarkach, po piwnicach, enklawach i bezludnych wyspach, a ich głos dociera do niewielu. Do garstki potrafiących czytać, myśleć i udawać, że jest klawo. Jednak do tych, którzy nie czytają, nie potrafią sklecić jednego zdania bez słowa na “k”, którzy mają gdzieś całe to zawracanie gitary z myśleniem, dotrzeć nie umieją. Ale niby kto ma do nich dotrzeć, skoro wolą schować się w czarownej dziurze? W wieży z kości słoniowej? Po kloszem własnych spraw? Kto niby ma im ukazać inne światy, horyzonty, marzenia i szczytne cele, skoro wszyscy zaczną być eremitami? Skoro odwrócą się od nich i postanowią przymykać oczy na lawinowe kretynienie pokoleń? Kto im uświadomi, jakie wartości, jakie ideały są ważne w życiu każdego człowieka, o co chodzi w tym szczurzym, agresywnym wyścigu po zadyszkę, zawał i kasę?

Wycofanie się z aktywności to, powtarzam, kapitulanctwo.

MAREK JASTRZĄB