HEBEL: Zostałem spenetrowany

Fot. Domena publiczna. Na zdjęciu lekarz przed wykonaniem zabiegu gastroskopii.

Nie ma bardziej nieprzyjemnego badania niż gastroskopia i nikt mnie nie przekona, że jest inaczej. Jak ono wygląda? Człowiek leży na lewym boku na kozetce, a lekarz przez przełyk wchodzi endoskopem do jego żołądka, ogląda go, po czym przechodzi do dwunastnicy i ocenia stan zdrowia pacjenta. Po drodze pobiera wycinek z żołądka w kierunku wykonania szybkiego testu na Helicobacter pylori. Całe badanie trwa może ponad kwadrans, ale towarzyszące mu odruchy wymiotne w znacznym stopniu przyczyniają się do tego, że nie wspomina się go z sympatią. Człowiek czuje się tak bezradny i sponiewierany, że nawet niewierzący modlą się o jak najszybsze zakończenie tego badania.

Właśnie niedawno leżałem tak w pracowni endoskopii jednego z warszawskich szpitali i czułem się w trakcie tego zabiegu, jakbym połykał boa dusiciela. Byłem załzawiony i zapluty, ślina ściekała po mojej brodzie i policzkach… To nic, że wcześniej pielęgniarka znieczuliła mi gardło, psikając lidokainą, i że został mi nałożony ustnik. Chyba tylko po to, żebym nie zagryzał endoskopu, którym lekarz bardzo sprawnie przemieszczał się z mojego przełyku do żołądka i dwunastnicy. Pan doktor niczego nie znalazł, więc mogę powiedzieć, że górny odcinek układu pokarmowego mam zdrowy.

Podobnie wygląda kolonoskopia, czyli badanie, które przeszedłem dwa tygodnie wcześniej. Również zostało ono przeprowadzone bez znieczulenia ogólnego, którego nie znoszę i po którym zawsze tak się czuję, jakbym miał za chwilę się przewrócić. Różnica jest jedna – do gastroskopii trzeba być na czczo, kolonoskopię zaś przeprowadza się po jak najlepszym oczyszczeniu jelit. W tym celu trzeba dzień wcześniej wypić cztery litry wody z preparatem „Fortrans” (w smaku pomiędzy czymś słonym a gorzkim). Samo badanie jest równie nieprzyjemne jak gastroskopia. Polega na tym, że lekarz wchodzi endoskopem do jelita grubego pacjenta, penetruje je, ogląda i ocenia jego stan. W przypadku znalezienia niewielkich polipów – są one oczywiście usuwane za wiedzą i zgodą pacjenta, np. kleszczykami.

Miałem wielkie szczęście, że trafiłem na wspaniałego lekarza – bardzo miłego, kontaktowego, odpowiadającego na pytania pacjenta i otwartego na jego sugestie. Podobny był do Wicia z „Kroniki wypadków miłosnych” w reż. Andrzeja Wajdy. Ten typ bohatera z powieści Tadeusza Konwickiego to już gatunek raczej wymierający, romantyk pełną gębą, a przy tym wierzący w miłość na śmierć i życie. Chciał studiować medycynę, ale poznał piękną Alinę z pułkownikowskiej rodziny i wkrótce wybuchła wojna…

Pan doktor tak ustawił monitor, że bez trudu mogłem widzieć wnętrze mojego jelita. Opowiadał mi też, w którym miejscu jesteśmy, co widzimy. Słuchało się tego jak dobrej bajeczki, jak gawędy, a moje jelita są tak urokliwe, że pomyślałem, iż mógłbym w przyszłym życiu jako dobroustrój mieszkać w jelitach jakiegoś człowieka. O nic bym się nie martwił. Co równie ważne – miałbym ciepło i życie toczyłoby się dalej…

Dobrze, że lekarz tym razem nic nie znalazł również w moim jelicie grubym. Inaczej było dziewięć i cztery lata temu, kiedy został mi usunięty pseudopolip, jak i ten średniorakowy. Wcale to nie bolało – powiem nawet więcej, iż nic zupełnie nie poczułem. Doktor trafił w niego długim szpikulcem i polip rozprysnął się w drobny pył. Póki co nie odrasta, więc mogę cieszyć się życiem.

Pogadałem sobie również z lekarzem, który wykonywał mi USG jamy brzusznej. W zasadzie nie miał się do czego przyczepić, poza lekko stłuszczoną wątrobą. Wyglądał jak kapral Ulmbach z „C.K. dezerterów” w reżyserii Janusza Majewskiego. Wielka szkoda, mówiąc nawiasem, że dzisiaj już nie robi się takich filmów – pełnych ciepła, uroku, oddających w pełni realia epoki. Mamy za to plastikowe „Wojenne dziewczyny”, zamiast pełnego napięcia i grozy takiego serialu jak np. „Polskie drogi”. 

No i cóż z moją wątrobą, zapytałem lekarza. W odpowiedzi usłyszałem, żeby uskuteczniać więcej ruchu i stosować dietę. Co to konkretnie oznacza? Nic więcej, jak tylko żeby codziennie przejść 4,5 – 6 km, odrzucić słodycze, nie pić kawy rozpuszczalnej i nie przesadzać z alkoholem (czytaj: nie pić codziennie).

Głęboko wziąłem sobie do serca zalecenia pana doktora. Już następnego dnia przeszedłem 13,5 km (sic!) i bynajmniej nie czułem się zmęczony. Oczywiście, że przesadziłem… Nie chodzi bowiem o to, żeby porywać się z motyką na słońce, lecz żeby uskuteczniać ruch systematycznie w granicach przewidzianych dla dorosłego człowieka. Dzięki temu że zostałem porządnie gastrologicznie przebadany, zacząłem bardziej dbać o stan własnego zdrowia. Z alkoholem nie mam problemów, ale niech ktoś mi powie, jak zrezygnować z picia rozpuszczalnej kawy z cukrem i najlepszym na świecie gostyńskim mlekiem?

Niektórzy mówią, że życie dopiero wtedy ma urok, kiedy wypije się setkę czystej i zapali papierosa, jak mieli czynić niektórzy z wielkich artystów. Inny problem z kolei pojawia się w pytaniu, czy lekarze przestrzegają zaleceń dawanych swoim pacjentom? Nie próbując udzielić odpowiedzi, trwam w narzuconym sobie rygorze prozdrowotnościowym.

JAROSŁAW HEBEL