TOMCZYK: Jazz

Fot. Michał Tomczyk. Na zdjęciu Projekt Deer.

Poznałaby go wszędzie. Nawet po upływie wielu lat. Nawet gdyby pomarszczył się jak liść, którego zapomniano ukryć w Encyklopedii Motoryzacji albo Wielkim Atlasie Świata.

Gdyby na przykład kazali jej teraz zamknąć oczy i opisać szczegóły lub zarysować kontur, nie grzebałaby w koszu pamięci. Po prostu powiedziałaby – co, gdzie i kiedy. Bez zająknięcia. Do tego dorzuciłaby anegdotkę o genezie jego powstania. O tym, jak trochę się zlękli, bo przywitał ich widzący tylko na jedno oko pirat, który na dodatek, ogarnięty delirką, nie potrafił utrzymać w dłoni kubka bez wylewania jego zawartości.

– Lepiej stąd chodźmy. To się nie uda – powiedziała wtedy Jazz, ale bardziej niż uciekać chciało jej się śmiać.

– Co się nie uda?! – zawarczał pirat i przesunął opaskę z lewego oka na prawe. – Nie jestem ślepy, tylko dodaję sobie charyzmy! – Na potwierdzenie, że nie łże, mrugnął raz jednym okiem, raz drugim. Jakby to miało znaczyć, że tylko widzący potrafią mrużyć oczy. – To co dziergamy? I komu? – Spojrzał na odkryte fragmenty ciał klientów w poszukiwaniu idealnego miejsca na tatuaż.

Jazz nie miała zamiaru zostawać żywym malowidłem, ale trochę przez procenty, a trochę ze względu na chęć zaimponowania Igiemu, pierwsza usiadła na fotelu wyłożonym czarną folią. Igi uśmiechnął się do niej druciakiem, który nosił od roku. Nosił go nie w celach poprawiania wad zgryzu, tylko dla lansu i sznytu. Z tego samego powodu zakupił też grube okulary i zainwestował w tunele w uszach.

– Niech on wybierze – powiedziała pewnie, wskazując przyjaciela. – Ufam mu na stówę.

Pirat miał chyba prywatne zdanie o zaufaniu, bo początkowy śmiech przeszedł w nikotynowy kaszel.

– Żeby było jasne, w pracy jestem jak chirurg. Swojaczek – oznajmił i pociągnął łyk z piersiówki. – Nie proponuję, bo idzie w 90 procent, a nie mam zapojki. Poparzyć może, jak kto niezwyczajny… – Odczekał chwilę, a następnie wyciągnął przed siebie ręce, niczym magik przed pierwszą sztuczką.

– Ja jebię! – przyklasnął Igi, bo jeszcze przed momentem dłonie pirata podskakiwały jak dorożka na kocich łbach Mariensztatu, a teraz zamieniły się w marmurowe odlewy. – Ani drgną!

W konsekwencji wytatuowali się obydwoje. Wybrali ten sam wzór na znak przypieczętowania przyjaźni. Z tym że podczas dziarania Igiego piratowi skończyło się paliwo, i to co miało być węzłem celtyckim, przypominało raczej symbol zagrożenia biologicznego. Po wykonaniu zadania pirat spojrzał na ramię Jazz i ramię Igiego. Coś mu nie grało, ale nie wiedział co, więc zrzucił to na karb późnej pory i suchego gardła. Wywalił ich za drzwi, ale przedtem nie zapomniał uprzedzić, by nawilżali skórę i chronili ją przed światłem.

– Od dzisiaj jesteś moją biohazardzoną – powiedziała szczerząc zęby Jazz, gdy w klubowym kiblu oceniali pracę pirata. – Nie pomylę cię z nikim.

Nie przeszło jej wtedy przez myśl, że ten nieudany tatuaż w ogłoszeniu o zaginięciu Igiego wskaże jako pierwszą i najważniejszą jego cechę charakterystyczną.

Stała teraz w jego mieszkaniu, przy zgaszonym świetle i w zupełnej ciszy. Z zewnątrz nie dochodziły dźwięki. Mieszkanie wyciszono, by sąsiedzi nie przestali myśleć o Igim jak o dobrym chłopcu z sąsiedztwa. Może trochę innym od ludzi w jego wieku, ale jednak dobrym i uczynnym. A już na pewno “normalnym”.

Poświata księżyca była na tyle jasna, że Jazz nie potknęła się o porozrzucane na ziemi książki, tylko omijała je jak podczas slalomu. Była tu już dwa dni temu i od razu wiedziała, że coś jest nie tak. Te książki na podłodze nie współgrały z perfekcyjną panią domu, która mieszkała pod kopułą Igiego. Ale wtedy go tu nie było. Sprawdziła dokładnie.

Igi nie odbierał telefonu od tygodnia. Nie pojawił się też w butiku, w którym wypracowywał alibi na wypadek, gdyby jego starzy chcieli sprawdzić, czym zajmuje się ich syn i czy faktycznie to jest to, o czym zapewniał ich podczas rozmów na skajpie. I choć w przeszłości zdarzały mu się epizody kilkudniowych znikanek, zazwyczaj po dużej bibie, to zawsze ktoś w mieście mówił, że widział go tu i tam, jak wyżebrywał zero siedem i colę.

Tym razem miasto nabrało wody w usta jak po powodzi stulecia.

W mieszkaniu nic się nie zmieniło od ostatniej wizyty Jazz. Dwa dni wcześniej zastała identyczny bajzel. Nic nie zniknęło. Nic nie przybyło. “Gdzie on, kurwa, jest?!” – powtarzała w myślach, otwierając kolejne szafki. Zdawała sobie sprawę, że to głupie – Igi nie wpakowałby się przecież do sześćdziesiątki czy nawet dziewięćdziesiątki i bawił z nią w chowanego. A nawet gdyby ktoś chciał wpakować go do takiej szafki, byłoby to bardzo trudne, chyba że podzieliłby go na części… Na wiele części. “Co się, do kurwy nędzy, ze mną dzieje?!”. Jazz przeraziła się swoich myśli. Nagle uświadomiła sobie, że nie zdjęła kurtki. Że ten sweter pod kurtką na pewno przejął już woń jej strachu. Zrobiło jej się niedobrze. Zaraz puści pawia i ozłoci wszystkie te inkrustowane okładki! Otworzyła okno, wyszła na balkon.

Powietrze buchnęło lodem prosto w jej twarz, dając natychmiastową ulgę. “Oddychaj. Po prostu oddychaj”. Jeszcze chwila i tętno wróci do siedemdziesięciu uderzeń na minutę. Jazz usiadła na kamiennej posadzce balkonu, przyjmując pozycję kwiatu lotosu. W głębi, tuż przy pordzewiałej barierce, dostrzegła płachtę zielonego brezentu.

Wzięła głęboki oddech i powoli wypuściła powietrze. I tak kilka razy. W końcu przyłożyła palce do szyi i po cichu odliczyła impulsy wysyłane przez jej zagubione serce. Wszystko z wolna wracało do normy.

Była już gotowa do wyjścia. Igi na pewno gdzieś zapił albo siedzi na chacie u jakiejś dupy i wciąga yerbę. Albo jeszcze gorzej: zdziera gardło na maratonie openningów z anime. I zapomniał o tym, że są jeszcze ludzie, których martwi głos automatycznej sekretarki w jego telefonie. Jeszcze będą się z tego śmiać, ale najpierw Jazz każe mu zjeść słoik soli w ramach rekompensaty za stracone łzy.

Idź do domu, Jazz, no idź! Pod tym brezentem jest tylko kupa poremontowego gruzu, nic więcej”

Gdyby policyjny rysownik kazał jej opisać kolor oczu Igiego, jego posturę i kształt podbródka, dałaby mu do zrozumienia, że takie informacje uzyska od pierwszego z brzegu dilera z Poznańskiej. Sama natomiast opowiedziałaby o tatuażu narysowanym kreską pięciolatka po traumatycznych przejściach, który wyróżniał ramię Igiego spośród setek innych, wiotkich i chudych, noszących ślady żyletek Gillette. O tatuażu, który na zawsze miał ich połączyć, a okazał się ważny jedynie w dniu jego zaginięcia.

Nie zdjęła brezentu. Po prostu położyła się obok, chcąc dopasować swe rozpalone ramię do ramienia przyjaciela. Próbowała przetoczyć w nie ciepło. Ale ich tatuaże nigdy nie były do siebie podobne, dlatego nie mogła znaleźć wejścia.

KATJA TOMCZYK