HEBEL: Nie ma cwaniaka nad warszawiaka

Stanisław Grzesiuk (1918-1963) to postać okryta wielką legendą; kto nie czytał jego książek: „Boso, ale w ostrogach”, „Pięć lat kacetu” czy „Na marginesie życia”. Grzesiuk jednak nie uważał się za pisarza, którym w sanatorium postanowił zostać z nudów za namową Janiny Preger. Przyznawał, że miał „szaleńczy, namiętny i bardzo otwarty” stosunek do „dziwek, wódki i gramofonu”. To postać bardzo kolorowa, na pewno nieszablonowa – artysta pełną gębą.

Zapewne wielu będzie widziało go w kraciastej czapce, apaszce zawiązanej pod szyją i z bandżolą, z którą nie umiał się rozstawać. Śpiewając charakterystycznym głosem popularne szlagiery w gwarze warszawskiej, zawsze musiał na niej grać. Prawie całe jego życie, jeżeli nie liczyć pobytu w obozie koncentracyjnym, upłynęło tak, jak to sam wyśpiewał: „W jedną rękę kielich dajcie,/ W drugą rękę wina dzban./ I nade mną zaśpiewajcie:/ Umarł pijak, ale pan”.

Jestem pod  wielkim wrażeniem książki Bartosza Janiszewskiego „Grzesiuk. Król życia”. Jest to pierwsza udana biografia wielkiego barda stolicy, którego poznajemy na przedwojennym Czerniakowie. Ponieważ panowała tam bieda, w lokalnej modzie dawał się zauważyć złodziejski sznyt. Sam Grzesiuk często wdawał się w bójki, dobrze bijąc „z byka”. Trzymał się ferajny, spędzając czas w podejrzanych spelunkach, okradając pijanych „frajerów”. Już wtedy zrodziła się w nim pogarda dla eleganckiego stroju, za jaki uważa się garnitur, krawat czy kapelusz. Na co dzień młody Grzesiuk zakładał więc kraciastą czapkę i obowiązkowo czerwoną apaszkę, która była wiązana na gołą szyję.

Mieszkając na Czerniakowie, na którym przekrój mieszkańców był dość zróżnicowany, poczynając od złodziei do biednych robotników, przyszły bard stolicy żył trochę jak bohaterowie filmu Sergio Leone Dawno temu w Ameryce. Z pewnością już wtedy mógłby o sobie zaśpiewać: „I niechaj każdy wie: kto na nas szarpnie się./ To mu to zaraz bokiem wyjdzie – może nie?/ Nie masz cwaniaka nad warszawiaka./ Chcesz z nami zacząć, to se przedtem trumnę kup”. Szkicując portret S. Grzesiuka z tamtego okresu, trzeba uwydatnić jego łobuzerski uśmiech, błysk w oku, groźne spojrzenie i spryt, dzięki któremu mógł liczyć się w ferajnie. Nie był jednak gangsterem. Przed wojną uczciwie pracował po praskiej stronie Wisły jako robotnik w Państwowych Zakładach Tele- i Radiotechnicznych (PZT). Pracę tam załatwił mu ojciec, liczący się działacz związkowy i członek PPS-u.

Niemal cały okres okupacji Grzesiuk spędził w hitlerowskich obozach koncentracyjnych: Dachau, Mauthausen czy Gusen. Żeby przeżyć, musiał kombinować, jak zdobyć jedzenie czy uniknąć pracy. Jest wiele prawdy w twierdzeniu, że życie w obozie uratował mu Jazz Band Cała Warszawa, którego stał się niekwestionowaną „gwiazdą”. Po wojnie wrócił do Warszawy, ożenił się ze swoją wielką powojenną miłością Czesią, z którą miał dwoje dzieci – Marka i Ewę. Nie był jednak wzorem dobrego ojca. Prowadzenie ustatkowanego rodzinnego życia musiało go piekielnie nudzić. W jego powojennym życiu jest epizod przynależności do PZPR i bycia radnym Warszawy. Nigdy nie był zbytnio zainteresowany polityką, ale skoro w swojej „małej ojczyźnie” mógł coś zrobić dla innych, to raczej nie odmawiał. Patrząc na intencje i cele, dla których wstąpił do partii, nie robiłbym mu z tego zarzutu. Grzesiuk mawiał, że politykę ma „głęboko w dupie” i choć należał do partii, nie był karierowiczem i nadal  pozostawał sobą.

Książka Janiszewskiego wciąga czytelnika z narkotyczną siłą. Na to, że czyta się ją znakomicie, składa się m.in. pisanie przez autora o bohaterze swojej opowieści jako o „człowieku z krwi i kości”, a nie o niedostępnej postaci pomnikowej. Wspomnienia osób znających Grzesiuka, w tym także członków jego rodziny, ożywiają bohatera i sprawiają, że obcujemy z nim „na wyciągnięcie ręki”. Widzimy więc barda Warszawy z roznoszącą go życiową energią, porywczością, humorem – także niestroniącego od wulgaryzmów czy alkoholu, ale po ożenieniu się coraz rzadziej używającego pięści. Grzesiuk bowiem budził respekt na ulicy, a jednocześnie miał w sobie wrażliwość niezbędną do rozkochania kobiety, która nieco hamowała jego krwisty temperament.

Nie jest tajemnicą, że Stanisław Grzesiuk chorował na gruźlicę, która ostatecznie go zabiła. Nie demonizował jednak swojej choroby, chociaż z upływem czasu śmierć coraz bardziej zaglądała mu w oczy. Nudne pobyty w sanatoriach w Otwocku czy Zakopanem często przeplatał opowiadaniem dowcipów (nawet w trakcie operacji!), śpiewaniem i graniem na bandżoli czy – mówiąc kolokwialnie – „wywijaniem numerów”. Autor książki przytacza jedną z anegdot, w której nasz bohater ostatniej nocy pobytu w sanatorium zabiera z suszącej się damskiej bielizny biustonosz, rozbiera się do naga, wchodzi do fontanny, wspina się na pomnik syrenki i zakłada jej ten biustonosz. Ktoś, kto zobaczyłby te postaci w miłosnym uścisku, mógłby wziąć je za parę kochanków albo uznać Grzesiuka za człowieka o specyficznych skłonnościach seksualnych.

Stanisław Grzesiuk stał się literatem przez przypadek, chociaż jego książki rozchodziły się jak świeże bułeczki, a on sam nigdy nie uważał się za pisarza. Prawdą jest jednak, że dzięki pisaniu porządnie podreperował swój domowy budżet. Nagrał wiele piosenek, w których przekazał słuchaczom jakąś prawdę o przedwojennej, peryferyjnej Warszawie, ale nigdy nie powiedziałby o sobie, że jest piosenkarzem czy pieśniarzem. Był gwiazdą radia i estrady. Nie mam wątpliwości, że Warszawa bez spuścizny po Grzesiuku byłaby miastem znacznie uboższym.

Kiedyś opowiadał on dyrektorowi jednego z sanatoriów o tym, że tak źle się czuł, jakby jedną nogą był już w niebie. Gdy dyrektor zapytał go, jak tam było, odpowiedział: „Zupełnie mi się nie podobało. Rozejrzałem się, ale widzę, że tak: knajp nie ma, święci z brodami siedzą i smęcą, duchy takie jakieś do niczego, wódki nie ma, kobiet nie ma i w ogóle jakoś tak do niczego. Więc uciekłem”. Chciałoby się powiedzieć: oto cały Stanisław Grzesiuk.

JAROSŁAW HEBEL


Bartosz Janiszewski, „Grzesiuk. Król życia”, Wydawnictwo „Prószyński i S-ka”, Warszawa 2017.