RADWAŃSKI: Przeklęty los

Fot. Pixabay.com

Gdy miałem dziesięć lat, ojciec pierwszy raz pobił mnie po twarzy. Ukrywałem to i nie chodziłem przez kilka dni do szkoły. Matka również wtedy nie wyglądała lepiej ode mnie. To ona była głównym celem ataku, a ja oberwałem przy okazji.

Później zdarzało się to coraz częściej. Gdy tylko ojciec wracał pijany do domu, wiedziałem, że będzie awantura. Żyłem z matką w ciągłym strachu. Dygotałem wieczorami, gdy tylko miał pojawić się w progu.

Jakiś rok później matka zachorowała na raka. Spędziła w szpitalu kilka miesięcy i szybko umarła. Mój świat się zawalił. Nie radziłem sobie z tym. Ojciec pił jeszcze więcej i wciąż mnie bił. Ledwo udało mi się ukończyć szkołę. Gdy przyjęli mnie do liceum, ojciec stracił pracę. Utrzymywaliśmy się z pieniędzy, które dostawaliśmy od opieki społecznej. Chodziłem głodny i wyczerpany.  Pewnego dnia, gdy wróciłem ze szkoły, w progu zauważyłem swoje rzeczy spakowane w ciemną, sportową torbę.

– Musisz radzić sobie sam. Nie mam pieniędzy, aby utrzymywać takiego darmozjada. Wynoś się i nigdy nie wracaj! – krzyczał do mnie pijany.

W tym momencie po raz kolejny zawalił się mój dziecięcy świat. Powinienem się rozpłakać, ale tego nie zrobiłem. W milczeniu sięgnąłem po pakunek, odwróciłem się i pomaszerowałem przed siebie. Błądziłem po mieście, szukając jakiegoś schronienia. W końcu wylądowałem na dworcu kolejowym. Spędziłem tam noc, dowiadując się że nie jestem sam ze swoim bezdomnym losem.

Przestałem chodzić do szkoły, ale, że byłem niepełnoletni, miałem nadzieję, że ktoś się mną zaopiekuje. Po kilku dniach tułaczki, zgłosiłem się do opieki społecznej. Załatwianie formalności trwało długo, ale w końcu trafiłem do ośrodka opiekuńczego, gdzie miałem dach nad głową i mogłem wrócić do szkoły. Tak też się stało. Brakowało mi pieniędzy, więc poszukiwałem pracy. Zatrudniłem się w magazynie płytek ceramicznych. Była to ciężka praca, ale dość dobrze mi płacili. Oczywiście bez ubezpieczenia i umowy. Łączyłem więc naukę i pracę, a moi wychowawcy byli ze mnie zadowoleni. Starałem się wyjść na ludzi i nie skończyć jak ojciec.

Przed maturą poznałem dziewczynę. Pochodziła z dobrego domu, a ja wstydziłem się opowiadać jej o sobie. Była jednak pełna empatii i dobrze nam się układało. Nakłaniała mnie, abym poszedł na studia. Bałem się jednak tego, bo nigdy nie lubiłem szkoły, panującego tam rygoru, a sama nauka szła mi średnio. Postanowiłem, że zamiast tego znajdę legalną pracę, aby osiągnąć coś w życiu. Udało mi się zdać maturę, a po kilku miesiącach poszukiwania znalazłem posadę w sklepie ze sprzętem telewizyjnym. Praca sprzedawcy na początku budziła we mnie lęk, ale szybko się go pozbyłem. Okazało się, że jestem w tym dobry, co przyznawali moi przełożeni. Pieniądze z wypłaty przeznaczałem na życie, ale większość z nich odkładałem. Wiedziałem dobrze, że będą mi później potrzebne.

Po trzech latach wziąłem cywilny ślub z moją narzeczoną. Byłem szczęśliwy. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu, które kupili nam jej rodzice. Urządziliśmy je za odłożone przeze mnie pieniądze. Wieczorami, gdy nie mogłem spać, leżąc na nowym łóżku z Ikei, rozmyślałem o rodzicach. Nie wiedziałem nawet, czy ojciec jeszcze żyje. Zapomniałem o nim zupełnie, chcąc oderwać się od przykrych wspomnień. Któregoś listopadowego poranka postanowiłem, że pojadę do mieszkania, w którym kiedyś żyliśmy. Zupełnie nie wiedziałem, co tam zastanę. Miałem obawy, czy ma to jakiś sens, ale męczyły mnie wspomnienia i nie dawały spokoju.

Był sobotni, mglisty poranek. Żona miała zamiar pojechać do fryzjera i kosmetyczki. Miałem więc kilka godzin dla siebie. Niespiesznie zjedliśmy śniadanie, a później pożegnaliśmy i umówiliśmy na obiad, który chcieliśmy zjeść w gruzińskiej restauracji.

Kwadrans po jedenastej ruszyłem samochodem w stronę betonowego Osiedla Pomorskiego. Już sam widok wysokich budynków powodował u mnie ścisk w żołądku. Wciąż miałem wątpliwości, czy to co robię ma sens. Zaparkowałem obok Biedronki, gdzie z trudem znalazłem wolne miejsce. Wyszedłem i powoli skierowałem się do wejścia. Jak dobrze znałem tutaj każdą ścieżkę i skwer… Ile to razy przemierzałem tę drogę w dzieciństwie?

Wcisnąłem przycisk domofonu, ale zaraz po tym zorientowałem się, że nie działa i sam otworzyłem sobie drzwi. Powoli kroczyłem w stronę schodów, ponieważ mieszkanie mieściło się na pierwszym piętrze. Zielona, obskurna lamperia przypominała, że to blok socjalny, zamieszkany przez niezbyt bogatych mieszkańców. Po chwili stanąłem pod numerem dziesiątym. W białych, cienkich drzwiach zauważyłem dziurę, którą najprawdopodobniej ktoś zrobił pięścią. Czy tym kimś był mój ojciec?

Zapukałem zdecydowanie, choć niewątpliwie z obawą. Nikt nie zareagował. “Może już tutaj nie mieszka? Może się przeprowadził?”– myślałem dość nerwowo. W końcu złapałem za klamkę. Okazało się, że drzwi były otwarte. Wszedłem do środka powoli, stawiając krok za krokiem. Najpierw zajrzałem do kuchni. W zlewie piętrzyły się brudne naczynia, a nad nimi latały muchy. Dochodził do mnie smród, który drażnił moje nozdrza. Cofnąłem się więc i skierowałem do dużego pokoju. Widok, jaki zobaczyłem, zmroził mi krew w żyłach. Stanąłem zupełnie osłupiały. Ojciec wisiał na pasku zawieszonym na żyrandolu. Jego twarz była sina, a oczy wyłupiaste, do tego miał otwarte usta, z których zwisał język. Ubrany tylko w majtki wyglądał makabrycznie.

Nie wiedziałem co mam zrobić. “Czy najpierw go odciąć, czy wezwać pomoc?”– zastanawiałem się w myślach. Zdawałem sobie jednak sprawę, że na ratunek jest już za późno. Opadłem w końcu na jeden z foteli. Zasłoniłem twarz dłońmi i byłem bliski płaczu. Nie sądziłem, że tak zareaguję na jego śmierć. Był przecież moim oprawcą i nie nazwałbym go swoim ojcem. Skończył tak, jak żył. Niegodziwie.

Kilka godzin później siedziałem z żoną w restauracji. Nie powiedziałem jej o tym, co stało się tego poranka. Nie było o czym mówić.

MARCIN RADWAŃSKI