JASTRZĄB: Realne iluzje Honoriusza Balzaka (fragment)

Fot. Portret Honoriusza Balzaka wykonany na podstawie dagerotypu z 1842 r. (Wikimedia Commons).

“Najgorszą z wad jest nie mieć żadnej”.
Honoriusz Balzak, “Bal w Sceaux”

 

Zamieszki są z początku buntem zrodzonym ze społecznego niezadowolenia. Buntem kierowanym przez ludzi prawych, o czystych rękach i szlachetnych intencjach. Zrywem obywatelskiej desperacji. Sprowokowane są bezsilnym poczuciem krzywdzących dysproporcji w podziale dóbr. Lecz gdy się rozprzestrzeniają tak, że nie można nad nimi sprawować kontroli, uaktywnia się demagogiczny szlam i z kanałów wychodzi ferajna zwolenników danej idei, jak i przewrotu. Grupie tej nie zależy na prawie do chleba, lecz na prawie do bezkarnej grabieży.

Narodowe metamorfozy wynikłe z rewolucji 1789 r., sprawiły, że niektórzy niewłaściwi ludzie zostali wyniesieni do zaszczytów, a ich poprzednicy – pospadali ze swoich piedestałów. W opustoszałych gabinetach po zgilotynowanych tyranach rozsiadły się nowe kukiełki z teatrzyku Historii: karierowicze, obrotni spekulanci, szpanerscy frustraci wyrośli z niebytu i żądni rozlewu cudzej krwi.

Wśród konsumentów rewolucyjnych zdobyczy znaleźli się i tacy, którym było po drodze zarówno ze zwycięzcami, jak i z pokonanymi. Ponieważ ani w Monarchii, ani w Cesarstwie nie czuli się po właściwej stronie barykady: czy to za Króla, czy za Republiki wiedli żywot godnych zaufania, szanowanych kanalii. Było im wszystko jedno, kogo należy uwielbiać, Najjaśniejszego Marnotrawcę, krwawego Robespierre’a, czy cesarza Napoleona. Z równym zapałem opowiadali się tak za potrzebą dokonywania radykalnych zmian, jak i koniecznością powrotu do poprzedniego menueta dziejów.

Konserwatyzm i liberalizm ciągnęły ten sam wózek, lecz każde ugrupowanie pchało go w odwrotną stronę, w innym tempie i z zamiarem uzyskania odmiennych dobrodziejstw.

Liberałowie, zakamieniała nacja spolegliwych rabusiów, ugrupowanie maniaków ekonomicznej swawoli i prawnego rozgardiaszu, ludzie wmontowani w dozwolone kantowanie, zagorzali zwolennicy ekonomicznego bałaganu, opozycjoniści Monarchii, opowiadali się za literaturą klasyczną. Rojaliści natomiast, sekta spod znaku berła i wina – za literaturą dla mas: literaturą ufryzowaną z lirycznych i łzawych westchnień.

Lecz tak jednemu, jak drugiemu obozowi drogę w przód czy do tyłu rozświetlała nostalgia za niezrealizowanymi tęsknotami, to felerne złudzenie każdej nowej miotły, polegające na przekonaniu, że jej porządki okażą się lepsze od wcześniejszych.

Rodząca się prasa, nieopierzona jeszcze, zajmowała się omijaniem prawdy o rzeczywistości, pogłoskami, supozycjami, jawnym bajdurzeniem, jakby oprócz rezonerskiego politykowania nie stać jej było na przytaczanie faktów i poruszanie się w obrębie rzetelnych informacji, pospolite ruszenie pismaków o skrajnie cynicznych poglądach popierało mętne interesy.

Przedrewolucyjny okres pozostawił w spadku prawo nieczytelne, rozwodnione przez wyraźny brak jednolitej interpretacji – prawo sprzecznych paragrafów. Ignorowało ono człowieka; państwo było heteronomiczne i policyjne – po staremu, natomiast sfraternizowany obywatel, bezradny i zagubiony – po nowemu.

Luki prawne stanowiły drożdże dla legalnego cwaniactwa. Brak jurystycznej obroży rozwydrzył wyznawców finansowego prymitywizmu, mnożyły się więc majątki mętnego pochodzenia.

Sądownictwo działało opieszale. Rekiny krętactwa śmiały się w kułak ze sprawiedliwości, a złodziejski plankton odsiadywał kolejną pomyłkę w okratowanej wylęgarni więziennych talentów. Policja nie spełniała swoich zadań, bawiąc się z łotrzykami w chowanego. Rosły zwarte szeregi ludzi takich jak Fouche, brytan opowiadający się za każdą władzą.

Dawał się we znaki upadek jakichkolwiek pozytywnych wzorców. Poprzednie autorytety moralne zostały obalone, lecz ich miejsca nie zajmowały trafniejsze.

Lęk przed bezprawiem powodował tak wewnętrzną, jak i zewnętrzną niemoc państwa. Wśród ludzi, którzy pozostali w miejscu sprzed ustrojowych przemian, rodziło się coraz powszechniejsze rozczarowanie nowym systemem.

To były balzakowskie realia. Określi te lata jako “panowanie arystokracji pancernych kas”. A w “Jaszczurze” powie: “Wolność rodzi anarchię, anarchia wiedzie do despotyzmu, despotyzm przyprowadza znów do wolności”.

*

Samouk o prawniczym wykształceniu, jest ucieleśnieniem przeciwieństw cech matki: surowej, oschłej, wyniosłej kukułki, apodyktycznej i wymagającej dla siebie szacunku, sfrustrowanej zwolenniczki “macierzyństwa bez czułości”. Aż do śmierci będzie mu towarzyszył upiorny widok zgorzkniałej dewotki, przygniecionej szamotaniną z losem i walczącej z urojeniami wewnętrznych rozdarć. Odziedziczy po niej apetyt na miłość i bałamutne tłumaczenia własnych zrządzeń losu.

Po ojcu zaś otrzyma gruszki na wierzbie i furiackie zamiłowanie do rojeń branych na serio. Jest zainfekowany sceptycyzmem ojca, wolnomyśliciela i grafomana pospołu, nieskazitelnego ignoranta z pretensjami do błyskotliwości, samozwańczego dydaktyka, populistycznego szkoleniowca dla naiwnych, spryciarza kropiącego socjalno-prawne memoriały, koturnowe brednie, uzdrowicielskie recepty, wskazówki, wytyczne i orędzia przystrojone truizmami, ojca wydającego płytkie moralitety, pretensjonalne zakalce adresowane do człowieka z mędrkowatą wiedzą.

Ojciec pisarza, nieprzejednany admirator Woltera, pochodzi z zapyziałych stron. Własnym przemysłem i opętańczym sprytem szybko awansuje. Wygryza się z łapci wiejskiego szaraka i przymierza do bycia wojskową, grubą rybą. Zostaje Dyrektorem aprowizacji, uchodzi za masona, jest krzykliwą reklamą brukowego sukcesu. To za Cesarza.

Za króla zaś jest znowu na właściwym wozie – doradcą ministra. Awans społeczny uderza mu do głowy, a że przejawia skłonności do brania bajek za fakty, dochodzi do przekonania, iż jego rodowód jest co najmniej szlachecki – z kokardką w reprezentacyjnym “de”.

Przykład jego kariery jest zaraźliwy dla rodziny, którą zakłada wkrótce. Dla rodziny utrzymywanej z mętnej wody bonapartyzmu. Odtąd naczelną dewizą Balzaków jest powiedzenie: “rzeczy nieosiągalnych nie ma”. Bo dla chcącego nic trudnego. Geniuszem może być pierwszy lepszy z ulicy, byle by miał w sobie ikrę, niezłomność w dążeniu do celu i dziarską ochotę do pokonywania losowych tam. Byleby zachowywał równowagę pomiędzy fizycznym a psychicznym stanem zdrowia, dysponował żwawym umysłem i miał smykałkę do niefrasobliwego życia, gdyż są to nieodzowne warunki osiągnięcia sławy, pozycji, majątku.

*

W spadku po tej niezrównoważonej rodzince Honoriusz dostaje Bibliotekę Opracowań Wielorakich, istną kolekcję Arcydzieł z Przeceny, pokaźny zlepek dzieł mądrych po ludzku i rozumnych na niby.

Literacki galimatias wprowadza w chłonny umysł Honoriusza odkrywczy, niespokojny zamęt, powodujący, że ma ochotę na indywidualne opracowanie tego, co przeczytał i przetrawił. Myśli więc o stworzeniu jednolitego systemu, wyjaśniającego sprzeczności zawarte w przeczytanych książkach.

Przekleństwo nauki wyrywkowej, nieuporządkowanej, nauki mającej sto arbitralnych odpowiedzi na jedno, źle sformułowane pytanie, zaowocuje dygresjami poutykanymi w szpary jego pierwszych powieści, ezopowymi dywagacjami, wstawkami popychającymi fabułę w zamierzonym kierunku. Ale bez nich Balzak-jasnowidz byłby ślepcem.

One to dowodzą potęgi jego umysłu! To za ich pośrednictwem jest nieszablonowy. Nie daje się wtłoczyć w jednoznaczną definicję.

*

Balzakowski świat parzy, odstręcza i frapuje. Jego opinie są pesymistyczne: świat jest kotłem, w którym gotują się pomysły. Teraz wiemy, że nie ma, nie było i już nie będzie podobnego zjawiska. Gdyby zdarzyło się zwycięstwo jego pragnień, byłby dusigroszem przemijania. Lecz niełaskawy los oszczędził go dla czytelników. Talent pada pod naporem układów, a geniusz wzmacnia się przeszkodami, wchłania doczesne rafy i czyni z nich gustowne przystanie.

Jego pisarstwo sytuuje go pomiędzy Szekspirami. To, co niemożliwe dla nas, dla niego staje się igraszką woli, fanaberią ducha. Konstruowane przez niego powieści mają rozmach, nie są kameralnymi dąsami romantyzmu. Przeciwnie – zawierają duży ładunek obyczajowych scen, które do teraz stanowią żer dla epigonów jego myśli.

Nazywają go Prometeuszem, sam myśli o sobie jako o wyrobniku pióra (pisze sześćdziesiąt stron na dobę), lecz, niezależnie od słów, obowiązkiem geniusza jest cudotwórstwo. Rzeczą ludzką jest błądzić, a jego – trafiać do serc.

*

Czy można mówić o nim, nie wspominając o zażartej walce klasyków z romantykami, nie przypominając o nowych, ożywczych, tchnących optymizmem kierunkach w literaturze, o duchu romantycznym, jakże innym od naszego, upolitycznionego, wrzącego od niepodległościowych sporów, skażonego wyścigiem trafnych diagnoz i recept na zbawienie Ojczyzny?

Czy można mówić o nim, nie dotykając jego współczesnych, milcząc o Wiktorze Hugo, George Sand, Delacroix, zaprezentować go bez powiedzenia o Walterze Scotcie, o Byronie, nie nawiązując do Liszta i Beethovena, nie odnosząc się do epigońskiego malarstwa przed Wielką Rewolucją i pełnego wigoru – po niej, o architekturze, muzyce i rzeźbie, o tych procesach i zjawiskach, z którymi się stykał, których echa widoczne są w każdej jego powieści?

*

Poza francuską miedzą, w 1836 roku, Gogol wystawia “Rewizora”, gorzką komedię o tragicznych czasach. Ma 27 lat. A w 1842 publikuje “Martwe dusze”. W 1831 roku, a zatem w roku publikacji “Jaszczura”, równolatek Honoriusza, Puszkin, kończy pisanie “Eugeniusza Oniegina”. Ma 32 lata. Büchner w 1836 roku ogłasza “Woyzecka”. W tym samym roku ukazuje się “Spowiedź dziecięcia wieku”, dzieło Musseta. Anglia szczyci się Dickensem i jego “Klubem Pickwicka” (1836 r.). Goethe zawłaszcza czytelniczą psychikę i po Europie rozlewa się moda na spazmy w werterowskim stylu. Za atlantycką kałużą dogorywa niewolnictwo. Wkrótce wojna secesyjna położy trupem wielu idealistów.

W powietrzu wyczuwa się ideologiczną jonizację. Dla człowieka nadchodzi lepszy klimat: ocieplenie dusz i ogólne zbratanie. Euforyczny Thoré, Francuz, galopuje: “istnieje już tylko jedna rasa i jeden naród, już tylko jedna religia i jeden symbol: LUDZKOŚĆ!” (Thoré–Bürger, “Nowe kierunki w sztuce XIX wieku”, Ossolineum, Warszawa – Wrocław 1972).

Zaczynają się polityczne exodusy: upada powstanie listopadowe i następują obrachunki z przeszłością. Przychodzi czas na wylewanie krokodylich łez i zewsząd słychać tupot rozwścieczonych motyli w konfederatkach.

Mickiewicz w Paryżu, dokąd zaniosły go krajowe klęski, pisze “Pana Tadeusza”, Chopin nie daje się namówić na skomponowanie Narodowej Opery, a Norwid gaśnie w przytułku. Mistyk, umysłowy chudziak i diaboliczny maestro, Mąż Opatrznościowy – Towiański, z kropidłem w ręku zamiast serca na dłoni, spieszy na mesjanistycznej miotle z Litwy do Paryża, by ratować z obłędu żonę Pana Adama, Celinę Szymanowską, by, ludzi tej miary, co Słowacki, owinąć wokół swojego charyzmatycznego palca.

To również Francja, lecz Francja nie Balzaka. Balzak jest frankofilem.

MAREK JASTRZĄB