BILIŃSKA-STECYSZYN: Teatr Ad Astra – “Panem nostrum”

Fot. Pixabay.com

Miłość do teatru awangardowego wypełniała salę aż po sufit. Tłum młodzieży płci obojga niecierpliwie oczekiwał pierwszego gongu, mieniąc się tęczowymi barwami bananowych spódnic, hinduskich tunik z cieniutkiej, zdobionej haftem bawełny, koszul w kwiaty i błękitnych dżinsów.

Na scenie, w ramach II Przeglądu Teatrów Studenckich, w debiutanckim spektaklu “Panem nostrum”, według scenariusza i w reżyserii Euzebiusza M. Powroźnego, miał się zaprezentować teatr Ad Astra. Za obsługę magnetofonu w celu ilustrowania przedstawienia piosenkami grupy Pink Floyd odpowiadał siedzący blisko estrady chudy szatyn w okularach, Ignacy Irt. Reszta ekipy już się grzała w kulisach.

W środowisku akademickim miasta wojewódzkiego średniej wielkości wszystkie jaskółki szeptały o festiwalu. Lecz choć próby Ad Astry odbywały się w stołówce Domu Studenckiego Młodość, do końca udało się utrzymać w tajemnicy, jakim spektaklem publiczność, a przynajmniej jej większość, zostanie powalona na kolana.

Zasiadłam w pierwszym rzędzie, wraz z członkami innego studenckiego zespołu, Teatru Nr 2. Rozsadzała nas ciekawość, w jaki sposób zaprezentuje się konkurencja.

– O, panie. – Na scenie, której jedyną dekorację stanowił mały stolik z leżącym na nim bochenkiem chleba, przy dźwiękach “Speak To Me” pojawił się Euzebiusz M. Powroźny. Jego sława – animatora działań kulturalnych i poety – sięgała daleko poza akademik Młodość. Debiutancki tomik Powroźnego, “Puszczam pawia”, wydrukowany na powielaczu w ilości dziesięciu egzemplarzy, błyskawicznie rozszedł się wśród fanek. Chodziły słuchy, że autor planuje rychły dodruk.

Skołtunione włosy i ciemnobrązowa szata Euzebiusza M. miały bez wątpienia symbolizować głębokie rozterki jego duszy. Wzniósł ręce, spowite w szerokie, rozkloszowane dołem rękawy. Muzyka ucichła. Znawcy awangardy teatralnej oraz ci, którzy chcieli za takich uchodzić, wstrzymali oddech.

– O, diable, o, diable! – Od pana na niebiesiech Eugeniusz M. zszedł w rejony piekielne, a jego ciało zaczęło się giąć w obłąkańczym pląsie, zaś haftowane bluzki i kwieciste koszule na widowni zafalowały wraz z nim. – Przyzywam cię. Przyzywam!… – Jego zawodzenia przeszły w krzyk.

Z kulisy podążył ku scenie Marek Stanisław Konkiel. Swą urodą pszenicznowłosego efeba dodatkowym blaskiem rozświetlił salę. Z rzędów środkowych rozległy się liczne westchnienia. W posiadaczu blond pukli kochało się pół akademika Młodość oraz co najmniej ćwierć z DS Przyszłość.

Członki Marka Stanisława okrywała długa krwistoczerwona, aksamitna peleryna, dziwnym trafem identyczna jak zasłony okienne w stołówce akademika Młodość. Jego jasne loki spinała szeroka wstęga. Znalazłszy się obok Euzebiusza M. Powroźnego, w charakterze blondwłosego diabła rozpląsał się również, podzwaniając trzymanym w dłoni niedużym tamburynem.

“Money, get away…”, rozległo się znienacka z głośników. Artyści znieruchomieli.

– Nie to!… – syknął Eugeniusz M. Powroźny w stronę chudzielca odpowiedzialnego za oprawę muzyczną, a kilku chłopaków z mojego teatru prześmiewczo zaszeptało między sobą. Dopiero po kilku świśnięciach pośpiesznie przewijanej taśmy popłynęły dźwięki “The Great Gig In The Sky” i artysta Powroźny wraz z kolegą mogli powrócić do zawodzeń i wirowań.

– Moce piekielne, przyzywam was! – kontynuował Eugeniusz M., a naszym oczom ukazała się Kamilla Żelgowska.

– Gdzie mi tu!… – wyświstał przez zęby bliski już rozżarzenia do białości Euzebiusz.

Widocznie za kulisy słabo docierały dźwięki ze sceny, bo wybiegła w przekonaniu, że to już jej wejście, a w dodatku natychmiast runęła na podłogę, zaplątawszy się w fałdy swego giezła. Szczęściem Marek Stanisław K., nie tracąc zimnej krwi, podbiegł ku nieszczęsnej i podniósłszy ją, wężowym ruchem zaciągnął do tańców wokół głównego bohatera.

Adoratorki Marka Stanisława prawie zemdlały z zachwytu. Reszta publiki niekoniecznie. Wielbicielki Euzebiusza zaczęły spoglądać po sobie oczami, w które wkradło się zwątpienie. Nasz Teatr Nr 2 zaszumiał szyderczo i jeszcze głośniej niż poprzednio. Szepty pozostałej części widowni, zwłaszcza tej z nabożeństwem czczącej sztukę awangardową, dowodziły, że popadła w rozdarcie, czy scena upadku i podniesienia została zagrana wbrew scenariuszowi, czy w pełnej z nim zgodzie.

Dalsza część spektaklu popłynęła jednak w kierunku coraz mniej ekstatycznym.
Zdenerwowany Euzebiusz M. Powroźny, zmuszony do improwizowania, pomylił kolejność dialogów. Później zdradzę, skąd to wiedziałam. Zamiast “Desdemono, na głowy mych przodków zaklinam cię”, zawołał “Duchy świetliste, przybywajcie”. Na estradę wbiegła Małgorzata Stukonisz. Nie była wprawdzie duchem świetlistym, lecz według scenariusza teraz powinna nadejść jej kolej.

Z kulisy wychynęły głowy zdezorientowanych aktorów, niepewnych, czy również mają wybiec, czy jeszcze poczekać. Małgorzata Stukonisz też zwątpiła. Gdy chciała zawrócić, Euzebiusz, z trudem powstrzymując zawał serca, chwycił ją za rękę, wołając “Zostań, Persefono”. To już nijak się miało do scenariusza. Poprawił się więc: “To znaczy, Desdemono”, powtórzywszy następnie wołanie do duchów świetlistych, a na wszelki wypadek również do piekielnych. Już bez wahania na estradę wskoczyli Beata Jadwiga Gołć, Ewa Troszko i Zdzisław “Kula” Kulecki. Przez chwilę cały zespół teatru Ad Astra prezentował psychodeliczny taniec, falując i klaszcząc w dłonie. Publiczność odetchnęła i znów spróbowała wgłębić się w tajniki misterium.

Następny akt sztuki rozpoczął się przy dźwiękach “Any Colour Your Like”. Wykonawcy jeszcze trochę pofalowali, a potem coraz bardziej więdnącym krokiem zaczęli opuszczać estradę. Euzebiusz M. Powroźny pozostał na scenie sam. Ponownie wzniósł ramiona, a widownia ponownie zamarła.

Rozległy się dźwięki “Brain Damage” i artysta zaczął zdzierać z siebie odzienie. Czynił to z namaszczeniem, minuta po minucie przechodzącym w trans. “The Lunatic is in my Head”, wyśpiewywał z kolei zespół Pink Floyd, a Euzebiusz M. Powroźny jęczał i wił się, jakby paliła go suknia Dejaniry i krępowały niewidzialne – nomen omen – powrozy. Wreszcie, wyzwolony z więzów, stanął na środku sceny. Całkiem jak Cieślak u Grotowskiego! Jego biodra okrywała jedynie biała opaska. Znawcy awangardy, ze szczególnym uwzględnieniem nas, członków Teatru Nr 2, natychmiast podzielili się na zachwyconych i na zniesmaczonych kopiowaniem ogranych chwytów.

Tu wreszcie muszę zdradzić, że naszemu teatrowi, też starającemu się kroczyć śmiałym krokiem awangardy, scenariusz “Panem nostrum” był doskonale znany. Nasz guru, Waldemar Oskar Brychcy, potrafił umiejętnie wpłynąć na swą dziewczynę, Ewę Troszko, będącą wszak członkinią Ad Astry, dzięki czemu poznaliśmy scenopis konkurencyjnej sztuki. Podkreślam z całą mocą, że absolutnie nie kierowaliśmy się zawiścią czy innymi niskimi względami! Przyświecała nam troska o jakość artystyczną dzieła. Choć przyznaję, motyw rywalizacji odegrał niemałą rolę. Przygotowaliśmy bowiem i my spektakl na przegląd teatrów studenckich. Konkurencję postanowiliśmy przebić tym, że nasz bohater stanie na scenie zupełnie nagi.

Spektakl trwał. Euzebiusz M. Powroźny podszedł do stolika i pochwycił leżący na nim chleb. Wstrzymaliśmy oddech po raz kolejny. Wiedzieliśmy doskonale, co w tym momencie następowało w podobnych spektaklach. Aktor w ten chleb zaraz wbije nóż. Istniało również prawdopodobieństwo, że zacznie rozrywać go na kawały, żuć i wypluwać na podłogę. Chleb bowiem w teatrach awangardowych ogrywany był na wiele wymyślnych sposobów. Euzebiusz M. Powroźny nie miał jednak noża ani nie zaczął gryźć. Położył bochenek na podłodze i ukląkł koło niego.

Muzyka umilkła. Przez salę przeszedł szmer. Wraz z calutką konkurencją z Teatru Nr 2 miałam wrażenie, że za plecami słyszymy stukot podnieconych serc fanek Euzebiusza. Artysta przyklęknął. Z gardła znów wydobył mu się jęk. Odsunął chleb i uderzył głową o deski sceny. Powtórzył ten ruch kilkakrotnie, chwytając się przy tym za włosy takim gestem, jakby pragnął wyrwać je sobie ze szczętem. Tym razem niemal wszyscy, z jego fankami na czele, zamieniliśmy się w słupy soli. Następnie Euzebiusz M. Powroźny zaczął się wić i pełzać.

Płynęły minuta za minutą, a każda z nich wydłużała się, jakby była z gumy. Misterium cierpień nieszczęśnika coraz przykrzejszym nożem zaczęło się wrzynać w moje trzewia. Podobnie rzecz się miała z innymi miłośnikami sztuki nowoczesnej. Szmer na sali dowodził wręcz, że ten czy ów toczy walkę z pragnieniem szybkiego oddalenia się z miejsca kaźni, a zatrzymuje go tylko obawa, że zostanie uznany za profana.

Jęki Euzebiusza M. wznosiły się i opadały. Wicie z metafizyczno-psychodelicznego stawało się jak najbardziej fizyczne. Przez salę, jakby publiczność zapragnęła skrócić artyście jego męki, przetaczał się coraz głośniejszy akompaniament szeptów i pomruków. I wtedy gdzieś z tylnych rzędów podnieśli się dwaj długowłosi osobnicy. Dziarskim krokiem przemaszerowali w stronę sceny. Publiczność, zdezorientowana, znów zamarła. Pierwszy z chłopaków, właściciel długich kasztanowych loków, był mi znany, przyjaźnił się z moją współlokatorką z akademika Młodość. Drugiego znałam z widzenia, wiedziałam jedynie, że jest mieszkańcem Przyszłości. Czarnowłosy brodacz w długim, mocno rozciągniętym szarym swetrze.

Wdrapali się na scenę i bez słowa schwycili Euzebiusza M. Powroźnego za ręce i nogi. Zaskoczony, próbował się bronić i wyrwać z ich rąk. W moim sercu wdzięczność dla młodzianów skracających cierpienia artysty mieszała się z oburzeniem. Toż było to bez wątpienia pokalanie świątyni sztuki!

Szamotanina trwała, artysta jednak wyraźnie słabł.

– Kurwa, co wy robicie?! – zawołał wreszcie i bynajmniej nie był to szept sceniczny.

Część publiczności wstała, by lepiej widzieć, i w wielu miejscach na sali rozległy się głośne chichoty.

– Kurwa mać, puszczajcie mnie! – usłyszano na finał spektaklu.

Wybawiciele Euzebiusza M. Powroźnego znieśli go na widownię. Reszta zespołu Ad Astra już także tam zeszła, wywabiona zamieszaniem na sali. Niektórzy z aktorów też z trudem tłumili śmiech.

Gdy Euzebiusz M. Powroźny stanął na własnych nogach, sala zatrzęsła się od oklasków, choć nie było pewności, komu i za co bito brawa. Aktorzy ukłonili się, a wraz z nimi dygnęli też dwaj długowłosi, po czym wrócili na swoje miejsca.

Następnego dnia w przeglądzie teatralnym wziął udział nasz zespół. Tym razem na widowni zasiedli tylko najwytrwalsi wyznawcy awangardy oraz “krewni i znajomi królika”. Zapewne spektakl Ad Astry w wielu uczestnikach wczorajszego misterium zabił, a przynajmniej znacznie osłabił miłość do sztuki awangardowej.

Wypowiadając na estradzie swoją kwestię, bez trudu dostrzegłam w środkowym rzędzie tych dwóch. Posiadacza kasztanowych loków i jego czarnowłosego towarzysza. Wystraszyłam się, że teraz kogoś z nas zapragną znieść ze sceny. Na szczęście okazali litość. Przy okazji zapewniam z całą mocą, że w znoszeniu Euzebiusza M. Powroźnego nasz teatr absolutnie nie maczał palców! Do aż takiej nikczemności nikt z nas by się nie posunął. Jak się po pewnym czasie dowiedziałam, ukróciciele mąk Euzebiusza M. uczynili to z własnej i nieprzymuszonej woli.

Z powodów osobistych z rozrzewnieniem wspominam tę historię. Po latach wypada donieść, że Euzebiusz M. Powroźny nie zrobił wybitnej kariery aktorskiej. Poetyckiej też nie. Teatr Ad Astra rozpadł się po dwóch sezonach. Nasz Teatr Nr 2 rozpadł się po jednym sezonie. Ale ten szczupły, czarnowłosy, w porozciąganym swetrze, został później moim mężem, a jego kolega był świadkiem na naszym ślubie.

Poza tym wszelkie podobieństwo do osób i sytuacji jest absolutnie przypadkowe.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN