CANIĆ: Spóźnione impresje po obejrzeniu “Rodziny Borgiów”

Fot. Klatka z serialu “Rodzina Borgiów”.

Koniec lutego. Noc. Kurs Bukareszt-Odessa. Nieplanowana wycieczka ze względu na zmiany w dokumentach dotyczące nazwiska. W powietrzu już czuć ukraińsko-rosyjskie napięcie, a Ani się nudzi. Na szczęście pomysłowy kierowca autobusu decyduje się zabawić (czy rozbudzić?) pasażerów nieco zapomnianym, ale przyzwoitym serialem (mówiąc o przyzwoitości, mam na myśli jakość produkcji telewizyjnej i interesującą fabułę, bo jeżeli chodzi o epickie, fabularne cnoty, tu ich nie znajdziecie).

“Rodzinę Borgiów” chciałam obejrzeć jeszcze w roku 2015, kiedy była nadawana w Serbii na kanale Pink2, ale mój ksenofobiczny pierwszy mąż mi nie pozwolił. Teraz, nadrabiając, nie pożałowałam.

Serial ten to kanadyjsko-węgiersko-irlandzkie dzieło historyczne, wyreżyserowane przez Irlandczyka Neila Jordana. Opowiada o losie kardynała Rodrigo Borgii, któremu przebiegły umysł i bezwzględne ambicje torują drogę do tronu św. Piotra. Jako papież Aleksander VI wnosi sporo zmian w hedonistyczne życie Rzymu, bez skrupułów niszczy wrogów i robi wszystko, by uczynić swoje dzieci równie potężnymi. Papież Borgia (w jego rolę wcielił się laureat Oscara Jeremy Irons) jest postacią charakterystyczną i kontrowersyjną. Choć nie gardzi żadnym z grzechów głównych, budzi zachwyt swoją bezwarunkową miłością i poświęceniem dla rodziny. Jest wpływowym graczem na arenie międzynarodowej i nie potrzebuje rad nawet od geniusza dyplomacji Niccolo Machiavellego. W przeciwieństwie do rywali z konsystorza, którzy tylko udają cnotliwych, nigdy nie odgrywa się na słabych i niewinnych. Ma natomiast słabość do rodziny i potrafi tępić każdego, kto źle życzy jego synom, córce albo konkubinie.

Szlachetne cechy przejawiają też jego syn Cezare (François Arnaud), broniący honoru rodziców i siostry, i córka Lukrecja, nieobojętna na los ubogich Rzymu. Nawet w ubraniu kardynalskim Cezare Borgia jest wojownikiem – zdeterminowanym, konsekwentnym, a także niezwykle zdolnym jako polityk. Walczy stanowczo i brutalnie, przecież w czasach renesansu litościwy szlachcic nie miał szansy na przetrwanie. To tragiczna postać, której uczucia i emocje da się zrozumieć, a nawet popierać jej sporne decyzje. Patrząc na jego siostrę Lukrecję, rozpaczliwie i za wszelką cenę pragnącą miłości, uświadamiamy sobie, że w historii nie ma charakterów tylko i wyłącznie czarnych albo białych. Zwłaszcza gdy ich losy ogląda kobieta po przejściach, jaką jest Wasza pokorna służka. Imponuje mi też fakt, że owiana złą sławą (bez dowodów historycznych) Lukrecja Borgia przyszła na świat tego samego dnia co ja, tyle że 500 lat temu. Na uwagę zasługuje również konkubina Ojca w Bieli – Vanozza dei Cattanei (Joanne Whalley, słynna “druga Scarlett”), która jest mądra i życzliwa nawet wobec młodszej rywalki.

Scenografia i dramaturgia “Rodziny Borgiów” zostawiają w tyle większość seriali kostiumowych. Niestety, zbyt duże koszty zmusiły twórców do przedwczesnego zakończenia produkcji, ale alternatywny finał też jest mocny. Targana wichrem namiętności Lukrecja wyznaje miłość… bratu (“Tylko Borgia potrafi kochać Borgię”), a oddany jej Cezare przysięga, że zostanie z nią do końca. Perwersyjnie? Owszem, ale również dynamicznie – nieugięta para na czerwono-czarnym tle śmiertelnej walki. Cóż, narzekać na sceny przemocy bądź też erotyczne jest zawsze najłatwiej, ale te “składniki” tworzą serial historyczny. Czy jest coś w “Rodzinie Borgiów”, co mi się jednak nie podoba? Tak. Sceny śmierci dzieci i… cyniczny Juan Borgia, syn marnotrawny papieża, dążący do władzy bez zważania na koszty. Postać tak zepsuta, że cały jej wątek jest odpychający. Czyżby to na nim się wzorował Molier, pisząc “Don Juana”? Jednak za tą lubieżnością ukrywa się próżność i ostrość. Juan wydaje się być mniej zdolny do miłości niż kondotier Micheletto, mizogin i ojcobójca. Liczne wady czynią go jedynym z Borgiów, który nie wywołuje współczucia, nawet gdy zostaje zamordowany przez własnego brata. No i oczywiste, że kibicowałam papieżowi we wszystkich przepychankach z klanem Sforza, samozwańczym wieszczem oraz obłudnym kardynałem della Rovere. Zawiódł mnie też Machiavelli, jeden z moich faworytów historycznych. Jego wątek w filmie był zbyt blady jak na postać autora „Księcia” i rodzica nauk politycznych.

Tak oto sprzeczne emocje i odważna treść sprawiły, że obejrzany w drodze serial zasłużył na artykuł w tym niełatwym czasie. A czy było łatwiej jego bohaterom w dobie okrutnego odrodzenia? Cóż, jak mówił Niccolo Machiavelli – “czasem trzeba jako dobro oceniać mniejsze zło” i nie poddawać się, bo “jedna zmiana już przygotowuje drugą”.

ANNA CANIĆ