LEWANDOWSKA: Sztuka latania

Fot. Katarzyna Lewandowska

Znów byłem mały i znów było mi to zupełnie obojętne, jak wtedy, kiedy odnaleziono moje ciało.

Wstałem od biurka i przejrzałem się w szybie okna – byłem ciekaw, jak teraz wyglądam. Mogłem mieć około dziesięciu lat. Nie byłem ani chudy, ani gruby, wzrost też był chyba właściwy jak na mój wiek. Te same odstające uszy i kręcące się włosy, których nigdy nie lubiłem. No i ten granatowy fartuszek z odznaką wzorowego ucznia – koszmar. Ściągnąłem go i rzuciłem na fotel.

Rozejrzałem się po pomieszczeniu i od razu je poznałem – to był mój pokój. Ta sama meblościanka, a na niej Grundig i parę kaset. Trochę książek, piłka, kolekcja resoraków z Pewexu, matrioszka, którą tata przywiózł dla mnie ze Związku Radzieckiego. Na biurku zeszyt od polskiego, pióro i paczka Gronovitu. Na ścianie nad biurkiem obrazek z Jezusem i barankiem – pamiątka Pierwszej Komunii. Pamiętam jeszcze, jak ją przyjmowałem; dziś dzieci przy tej okazji najchętniej przyjmują laptopy. Nie dziwię się, sam wziąłbym wtedy, gdyby mi dawano, ale w tym czasie nikt nie słyszał jeszcze o laptopach. Oprócz opłatka przyjąłem więc zegarek – wodoszczelny, z dziesięcioma melodyjkami. Dobre i to. Włączyłem magnetofon i pokój wypełniły dźwięki muzyki. Lady Pank – rozpoznałem zespół już po pierwszych kilku dźwiękach. Nasypałem na rękę trochę Gronovitu i zlizałem go: różowe kuleczki rozpuściły się pod wpływem śliny, pozostawiając w ustach mdły, słodkawy smak.

Podszedłem do okna i wyjrzałem na zewnątrz. Widok prawie w całości wypełniał dziesięciopiętrowy blok. W nielicznych oknach paliło się światło, na jednym z balkonów zobaczyłem człowieka z papierosem — miałem wrażenie, że przypomina mi jakąś znajomą postać, było jednak zbyt ciemno, żebym mógł przyjrzeć się jego twarzy. Ulica była zupełnie pusta, jedynie na parkingu stało parę aut: jakieś dwa małe i dwa duże fiaty, trabant i różowa syrenka. Wewnątrz trabanta ktoś siedział, a światło było włączone. Przynajmniej tak mi się wydawało. Chociaż z piątego piętra nie widać wszystkiego dokładnie.

Nie wiem, dlaczego, ale zechciałem dowiedzieć się czegoś więcej. Otworzyłem szufladę w biurku i wyciągnąłem z niej lornetkę. Sam się zdziwiłem, że pamiętałem, gdzie zwykle leżała – przecież było to ponad trzydzieści lat temu. Spojrzałem przez nią, otwierając okno i wychylając się nieznacznie. Trabanta nie było; zamiast niego zobaczyłem leżącą na ziemi kartkę papieru. Zdziwiłem się. Przecież usłyszałbym odjeżdżający samochód, okno było uchylone i dochodziły do mnie wszystkie dźwięki z podwórka. Ta kartka nie dawała mi spokoju. Postanowiłem pójść po nią. Wyszedłem z mieszkania, zjechałem windą na parter i pobiegłem na parking. Nadal leżała na ziemi, podniosłem ją więc i przyjrzałem się jej uważnie. Wydarta ze środka zeszytu w kratkę, pokryta nierównym, dziecięcym pismem, wyglądała jak zgubiony list. Poznałem ten charakter pisma – to były moje gryzmoły. Poczułem, że robi mi się gorąco. Moje oczy przyzwyczaiły się już do ciemności i teraz, prawie bez trudu, wyławiały z treści poszczególne wyrazy.

“Zawsze mówiłaś mi, że mam skrzydła, mamo” – przeczytałem – “Dla innych były niewidoczne, ale ty widziałaś je dobrze. Mówiłaś, że to dzięki skrzydłom przynoszę do domu świadectwa z paskiem, wygrywam olimpiady i świetnie radzę sobie podczas egzaminów w szkole muzycznej. Opowiadałaś to sąsiadom i rodzicom moich kolegów. Skrzydła? Jakie skrzydła? Nie rozumiałem, o czym mówisz. Nie przeszkadzało mi to jednak w niczym. Wszystko skończyło się, kiedy pojawili się bliźniacy. Śmieją się ze mnie codziennie i mówią wszystkim, że jesteś wariatką. Mnie też uważają za świra. Muszę pokazać im, że masz rację. Może dzięki temu odczepią się ode mnie. Kocham Cię, mamo. Tomek”.

I wtedy wszystko sobie przypomniałem.

Godziny przygotowań: obserwacje ptaków i owadów, gromadzenie piór i konstruowanie skrzydeł, przy którym czułem się trochę jak na technice w szkole, a trochę jak na niedzielnym teleranku, podczas którego Adam Słodowy uczył nas majsterkowania. Młotek, gwoździe, butapren, karton, trochę cienkich deseczek. Przymiarki przed lustrem w przedpokoju. Wjazd windą na dziesiąte piętro. A potem tamten lot: powolne unoszenie się, trzepot piór, łomot własnego serca i powietrze o zapachu gumy balonowej. Dlaczego powietrze pachnie gumą balonową? – pytałem sam siebie. Nie, żebym nie lubił gumy balonowej, był to mój ulubiony zapach, ale jednak jakiś nieoczekiwany w tej chwili. Dookoła siebie zobaczyłem coś przypominającego kolorową mozaikę, złożoną z prospektów, historyjek z Donaldów i puszek po napojach. Był to naprawdę imponujący widok. W uszach brzmiała muzyka Lady Pank, dokładnie ta sama piosenka, którą niedawno słyszałem w magnetofonie.

Nagle coś gwałtownie ją przerwało.

– Zobacz szybko – Usłyszałem znajomy głos.

– O rany, świrus naprawdę uwierzył, że umie latać.

Poczułem raptowne szarpnięcie, a potem pęd powietrza. Nie czułem już skrzydeł, jakby w jednej chwili ktoś mi je zabrał, zostawiając mnie nagim i bezbronnym. Kiedy usłyszałem huk, wiedziałem już, że to moje ciało uderzyło o asfalt. Wiedziałem to, zanim wszystko zdążyłem zobaczyć: leżącą na chodniku drobną postać, rozlewającą się wokół niej ciemną plamę krwi, otwarte okna, z których wychylali się mieszkańcy bloku, zaniepokojeni nagłym hałasem. Wokół mojego ciała gromadziło się coraz więcej gapiów, ktoś krzyknął, żeby dzwonić na pogotowie. Dźwięki mieszały się ze sobą, chwila rozciągała się w czasie.

Ktoś zadzwonił po karetkę, bo po chwili zjawiła się pod blokiem w towarzystwie milicyjnego radiowozu. Funkcjonariusze podeszli do stojących przy chodniku ludzi, o coś pytali, robili jakieś notatki. Jeden z sanitariuszy podszedł do mojego ciała, dotknął mojej chłodniejącej ręki, a potem przekręcił mnie na plecy. Wyglądałem okropnie, nie mogłem patrzeć na swoją zakrwawioną twarz. Po jakiejś chwili zjawiła się moja mama. Stała teraz podtrzymywana przez sąsiadkę z parteru i bezgłośnie krzyczała. Sanitariusz przykrył moje ciało czarną płachtą.

– Taki mały chłopiec. Straszna tragedia, straszna tragedia — usłyszałem głos Zielińskiej z parteru.

To co, że mały, pomyślałem. Czy gdybym był duży, tragedia byłaby mniejsza? Było mi zupełnie obojętne czy jestem mały, czy duży. Jedyne, czego żałowałem, to tego, że nie mogę podejść do mamy i pocieszająco ją przytulić.

Przypomniałem sobie to wszystko, trzymając w dłoni list, który napisałem dawno temu. Wiedziałem już, co muszę zrobić. Wróciłem do domu i położyłem list na swoim biurku. Wyszedłem z domu i wjechałem windą na dziesiąte piętro. Stanąłem w otwartym oknie i upewniłem się, że parking przed blokiem jest pusty. Byłem pewien, że prawdziwe skrzydła są w głowie, wystarczy tylko w nie uwierzyć.

***

Znów byłem mały i znów było mi to zupełnie obojętne, jak wtedy, kiedy odnaleziono moje ciało.

 

KATARZYNA LEWANDOWSKA