JASTRZĄB: Wyznania skruszonego frajera

Fot. Pixabay.com

Powiem, wszystko powiem, nawet to, czego nie wiem. Służbę zacząłem z powodów genetycznych. Dziadek, ojciec, wujek, cała nasza rodzina, każdy z bliższych czy dalszych moich krewnych, był w tej armii żołnierzem na posyłki, a jak się wykazał zabjalnością, mógł liczyć na awans. Każdy też, kto dawał się szybko poznać, zdobywał uznanie u szefa i piastował godność Pierwszego Nadcyngla.

Moje pierwsze zadanie było dziecinnie proste. Opowiem, choć co to da? Dostałem cynk od zaprzyjaźnionego kolesia, że wylosowano mi bezpłatne stypendium upoważniające do wyjazdu na Sycylię celem podnoszenia kwalifikacji. Lubię sobie podnosić byle co, szczególnie wtedy, gdy mnie to gila. Najwyżej szarpnę się na zakup rozpylacza, bo słyszałem, że tam każda spluwa jest na wagę kicia i nikt mi nie da postrzelać za Bóg zapłać, no, ale mówi się trudno i kocha się dalej.

Jednakże, zanim zdążyłem się gruntownie ucieszyć, przyszedł kolejny SMS i już nie miałem z czego być zadowolony, bo nakazano mi wracać do domu i dopóki nie zrobię porządku z B., mam dać sobie spokój z Sycylią. Powiadano o nim, że prowadzi lewe machloje na boku.

B., którego zdjęcia wisiały w każdej szanującej się komendzie, szef palantów i przedstawiciel konkurencyjnej rodziny, był za dnia potulnym komiwojażerem posiadającym gustowne lumbago. Ale pod wieczór, gdy wychodził z ogniska, żegnany rozkochanymi serenadami pod tytułem „Kiedy, ach kiedy powrócisz jedyny”, z głupola przeobrażał się w człowieka czynu, któremu nikt nie podskoczy. Wzrok miał wtedy ostry jak brzytwa, marynarkę z kuloodpornymi guzikami i spawalnicze lenonki dla picu.

Chociaż był z niego dosyć porządny obwieś, nasi zadecydowali, że dosyć się nażył i że pora mu do piachu. Postanowili więc utłuc go bez odwołania i ja miałem dać mu krzyżyk na drogę. Do odstrzału został wyznaczony na najbliższy wtorek, w dzień targowy, gdy do miasteczka ściągają najbogatsi handlarze końmi rasy wyścigowej, a we wszystkich przydrożnych zajazdach nie idzie wetknąć czapki z daszkiem.

*

Dzień przed egzekucją zapowiadał się fest, toteż z lekko uniesioną brwią filuta udałem się do przygotowanej czatowni. Uzbrojony w tłumik do browninga i fuzję na trefne charaktery, już od rana siedziałem na rozwalającym się zydlu. Była to zaciszna dziupla na samochody z odzysku, jakieś niekomfortowe rumowisko przestrzelonych dętek i sparciałych opon. Tam i sam ścieliły się żebrowane truchła kaloryferów, tu i ówdzie wynurzała się drżąca ze strachu i trzęsąca się z zimna opuszczona uszczelka. Poza tym, gdzie nie spojrzeć, nie było widać nic.

W nocy, gdy nawet szczury pokładły się na zasłużony odpoczynek i ustał wszelaki chrobot, bunkier popiskujący gryzoniami gadającymi przez sen ożywił się i zajechała furgonetka do przewozu podejrzanych osób, z której wyguzdrał się B. w muskularnej asyście steryda z obrzynem.

Paker z obstawy dobył z bagażnika dyplomatkę i podał ją B. Wtedy strzeliłem. Pocisk ugodził ochroniarza. Fajtnął na wznak bez żadnych „ale”. Drugi wszedł w plecy B. tak, że gościu większym kawałkiem siebie znajdował się w furgonetce, a mniejszym na zewnątrz, co wyglądało, jakby nie mógł się zdecydować, gdzie ma spocząć na zawsze.

Było po ptakach i co rychlej należało się zmyć, ponieważ gdyby mnie kto przydybał w towarzystwie truposzy, nie mógłbym udowodnić, że zabiłem ich z własnego pomysłu. Przez chwilę nasłuchiwałem, ale po mojej robocie nie ma reklamacji. Jeno w skrzynce z pakułami oburzone szczury zaczynały sobie skakać do zaspanych gardeł. Schowałem więc przybory do futerału i, przez nikogo nie molestowany, powlokłem się w stronę Sycylii. A później, to już wiecie.

MAREK JASTRZĄB