EDELMAN: Ja, Ziemiec

Fot. Pixabay.com

Dobrze znam to miejsce, spędziłem tu wiele godzin na samotnych wędrówkach, później, kiedy poznałem Baśkę, chodziliśmy razem, a gdy urodził się syn, w trójkę. Każdą ścieżkę, kamień, szczelinę znam jak własną kieszeń. Dlatego zdziwiłem się, kiedy coś się zmieniło. Jakby ktoś poprzestawiał głazy, które leżą tu od tysięcy lat. Zobaczyłem nieznaną mi szczelinę, pęknięcie.

Stanąłem na krawędzi. Wystarczyła chwila nieuwagi i stoczyłem się kilka metrów w dół. Nic mi się nie stało, trochę się tylko podrapałem, ale upadłem tak pechowo, że stopa utkwiła mi pomiędzy kamieniami. Gorączkowo próbowałem się uwolnić, ale kostka napuchła i utknęła na amen. Wyciągnąłem telefon, aby zadzwonić po syna – brak zasięgu.

– E, Ziemiec! – zawołał jakiś głos, którego nie mogłem zlokalizować. – Co, nie słyszysz? Nie udawaj głupszego niż jesteś – odezwał się ponownie. – Tak, tu gdzie patrzysz, pod twoimi nogami.

Pochyliłem się, ale niczego nie dostrzegłem.

– Jest tam kto? – zawołałem.

– Jest, jest, wszyscy tu jesteśmy. Nie stój tak, tylko obróć kamień.

Nie byłem pewien, o którym kamieniu mówi, ale dotknąłem najbliższego głazu i wtedy szczelina, spod której dobiegał głos, powiększyła się. Moja stopa została uwolniona, a ja mogłem swobodnie spojrzeć w dół. Kiedy oczy przywykły do ciemności, zobaczyłem podziemne miasto. Panował tam dość spory ruch, po wąskich, kamiennych uliczkach poruszały się dziwnie wyglądające postaci. Na pierwszy rzut oka podobne do ludzi, ale jakieś szare, przygarbione. Diabły? – przemknęło mi przez głowę. W dół prowadziły schodki, dość wąskie, ale nie na tyle, abym nie mógł się na nich zmieścić.

– No, wreszcie, choć tu, Ziemcu, jesteś mi potrzebny – zawołał ten sam głos.

Zszedłem ostrożnie, nie wiedząc, co mnie czeka, ciekawość jednak przeważyła. W połowie drogi coś chwyciło mnie za kostkę, tę obolałą, opuchniętą, aż krzyknąłem.

– To tu – powiedział głos. – Wejdź na ten występ i mnie uwolnij.

Wtedy dopiero go dostrzegłem. Jego kończyna, podobnie jak moja przed chwilą, utkwiła w kamiennym załomie.

– Dlaczego mnie zawołałeś? – zapytałem. – Nie mógł ci pomóc ktoś z waszych? I kim właściwie jesteście?

Zastanawiał się dłuższą chwilę, nim odpowiedział.

– Widzisz, jesteśmy wami. Waszą przyszłością. Każdy z was, Ziemców, ma tu swojego odpowiednika, Podziemca. Tak się składa, że ty jesteś mną, a ja tobą. Za dwadzieścia lat.

Zauważył moje zdziwienie, chwilę się wahał, ale widocznie podjął ważną decyzję, bo powiedział poważnie:

– Chodź za mną.

Zeszliśmy na sam dół. Na chodniku, czymś w rodzaju deptaka, przemieszczały się we wszystkich kierunkach ciemne, ponure sylwetki. Wszyscy patrzyli pod nogi, ale nikt na nikogo nie wpadał, mijali się o centymetry, co było tym dziwniejsze, że ciała mieli duże, pełne, napakowane, jak łysi dresiarze ćwiczący w siłowniach siedem dni w tygodniu. Tylko ich głowy były dziwnie małe.

– Całkiem dobrze wyglądają – zagadnąłem.

Uśmiechnął się smutno, a widząc, że oczekuję jakiegoś wyjaśnienia, rzekł:

– Tak, przecież to wy nas karmicie. Żywimy się waszą nienawiścią, złością, podłością. Musieliśmy ostatnio powiększyć wloty pomiędzy skałami, bo się zatory robiły.

Stanęliśmy w końcu przed wysokim, opuszczonym, a właściwie całkowicie zrujnowanym, oplecionym roślinnością budynkiem.

– To jest nasz, a raczej wasz, parlament. Nam, a niedługo i wam nie będzie już potrzebny. A tu jest więzienie. Siedzą w nim wszyscy, którzy mają inne zdanie niż aktualnie obowiązujące.

– Duże to więzienie – stwierdziłem cicho.

– No tak, takie jest potrzebne. Wszystkie miejsca już zajęte. Ale budujemy następne. Będzie większe, nowocześniejsze. Zmieszczą się wszyscy.

– To jakiś sąd też tu macie? – zapytałem.

– Ależ oczywiście. Sąd jest najważniejszy, bez sądu, bez sprawiedliwej rozprawy nikogo nie wsadzamy za kraty – odpowiedział ochoczo. – Wiesz, żeby to wszystko usprawnić, żeby nie tracić czasu, u nas wszystkim zajmuje się Wódz Podziemia. On jest Naczelnikiem Policji, Sędzią Generalnym, Prokuratorem i Prezesem Sądu Odwoławczego. Bo skazany może się oczywiście zawsze odwołać. Zawsze.

– I co, odwołują się? – zapytałem.

– E, jakoś nie bardzo. Tu wszyscy wierzą, że mamy sprawiedliwe sądy – odpowiedział i zamilkł na dłuższą chwilę. – Chyba cię już odprowadzę – rzekł w końcu.

Wszedłem tymi samymi schodkami na górę, przecisnąłem się przez szczelinę i – niech to diabli! – stopa znów mi utknęła. Sięgnąłem po telefon, na szczęście złapałem zasięg. Zadzwoniłem do syna, on zawsze wie, gdzie mnie znaleźć.

Zjawił się nadspodziewanie szybko. Powiedział, że się o mnie martwili, że krążył po tej okolicy od dwóch godzin, a ja tu się nagle pojawiam nie wiadomo skąd.

– Jak to możliwe, tato, gdzie byłeś? – pytał zdenerwowany.

– Nie wiem synku, nie wiem – odpowiedziałem. – Nie wiem…

WŁADYSŁAW EDELMAN