LEWANDOWSKA: Krzesło

Fot. Pixabay.com

Dotykam dłonią ciepłego drewna, ścieżki słoi prowadzą moje znużone palce. To sosna, piękna, sękata sosna, bejcowana na brązowo-szary, naturalny kolor. Oparcie jest doskonale wyprofilowane, dokładnie dopasowuje się do moich pleców, a może to one dostosowują się do niego? Zresztą całe jest takie: trafne, wygodne, akuratne – jego szerokie, miękkie siedzisko, przylegający do ciała szkielet i wysokie podłokietniki, na których ręce mogą zaznać prawdziwego odpoczynku. Ktoś, kto połączył w całość te kawałki drewna, musiał mieć głowę na karku, bo udało mu się stworzyć model idealny. Dziś takich krzeseł nikt już nie robi. A może robi, ale nikt od dawna ich nie kupuje. Teraz nabywa się chromowane sprzęty, dopasowujące się nie do człowieka, tylko do nowoczesnego wzornictwa – meble bez duszy.

Moje Krzesło na pewno ma duszę. Cztery drewniane nogi, siedzisko, oparcie, podłokietniki i jeszcze dusza. Pamiętam, jak zjawiło się u nas w domu, niedługo po pogrzebie babci Stasi. Staliśmy z Antkiem w pierwszym rzędzie, razem z rodzicami. Pierwszy raz byłem na czyimś pogrzebie, nie licząc pochówku mojego chomika Ptysia. On miał swój grób w ogrodzie, koło kompostownika, babcia Stasia – na cmentarzu. Stojąc wtedy obok brata, nie myślałem jeszcze o tym, że tak naprawdę śmierć czeka nas wszystkich, i że zawsze trzeba być na nią przygotowanym. I że to ci, którzy zostają, zawsze mają gorzej. Myślę, że nie wierzyłem nawet w to, że babcia Stasia odeszła już na zawsze. Pamiętam, że długo później, w ciągnące się jesienne wieczory, czekałem aż wejdzie do mojego pokoju w swoim szlafroku w róże, zapali lampkę nocną i zapyta, czy chciałbym, żeby przeczytała mi bajkę.

I takiego właśnie jesiennego wieczoru trafiło do nas to Krzesło. Siedziałem w swoim pokoju, bawiłem się klockami i czekałem na babcię. Wieczorne strachy rozpoczynały już swój codzienny spektakl. W świetle lampki nocnej mój cień na ścianie zamieniał się w olbrzyma, gotowego w każdej chwili wchłonąć mnie, przeciągnąć na stronę mroku, rządzącego się własnymi prawami. Tego wieczoru ojciec wyszedł z domu z kubłem pełnym śmieci, a wrócił bez kubła, ale za to z krzesłem, które ktoś wstawił do śmietnika. Mama trochę na niego burczała: “Graty do domu znosisz! Mamy przecież wszystko, po co nam jakieś starocie?”, ale tata zupełnie się tym nie przejmował. Oczyścił znalezisko, pomalował na biało, wymienił tapicerkę i odtąd stało się jego ulubionym meblem.

Krzesło od razu wzbudziło i moją sympatię. Kiedy tata siedział na nim – właziłem mu na kolana i skrobałem paznokciem drewniane, malowane oparcie. Śpiewał mi wtedy często stare, wojskowe piosenki, z których najbardziej lubiłem tę o umierającym żołnierzu. “Patrzę, ja patrzę, a mój kolega upadł na ziemię nieżywy. Jeszcze ostatnie wyrzekł te słowa: «napisz do mojej rodziny. Zapłacze ojciec, zapłacze matka, zapłacze cała rodzina, ale najwięcej to łez wyleje najukochańsza dziewczyna»”. – Do dziś pamiętam te słowa.

Potem wielokrotnie razem z Antkiem odgrywaliśmy tę scenę. Brat padał na ziemię i w ostatnim tchnieniu prosił mnie o napisanie do rodziny, a ja brałem zeszyt, wydzierałem z niego kartki, kreśliłem na nich krzywe litery i zanosiłem listy mamie i tacie. Szybko nauczyłem się pisać, więc w wieku pięciu lat nie miałem już z tym większych problemów. Nie wiedziałem tylko, kto ma być „najukochańszą dziewczyną” Antka, dlatego wiadomości do ukochanej zanosiłem naszej kotce Sisi. Odczytywałem je, bo wiedziałem, że może mieć z tym kłopoty, ale Sisi wcale nie wyglądała na zmartwioną. Czasem miauknęła w odpowiedzi, wyprężyła ogon i popatrzyła na mnie zdziwionym spojrzeniem swoich jasnozielonych oczu. Wtedy już powoli zaczynałem rozumieć, czym jest śmierć. Prawdopodobnie dzięki tej zabawie nauczyłem się ją akceptować i przyswoiłem ją sobie. I to pewnie dzięki temu wiele lat później, kiedy Antoni postanowił skończyć ze swoim życiem, wiedziałem, co muszę zrobić. Wtedy „najukochańszą dziewczyną” od dawna nie była już Sisi, lecz jego żona – Magda i to ją, jak w żołnierskiej piosence, powiadomiłem o jego śmierci. Prawda jednak była taka, że to nasza mama wylała najwięcej łez. Magda szybko je otarła i na nowo ułożyła sobie życie, ale to już zupełnie inna opowieść.

Tymczasem byłem pięcioletnim chłopcem, który uwielbiał wdrapywać się na kolana siedzącemu na krześle ojcu. W wieku trzydziestu lat zapuścił brodę i kiedy mnie przytulał, śmiesznie łaskotał nią po policzkach. Myślałem wtedy, że kiedy dorosnę, też zapuszczę sobie brodę, a może nawet i wąsy. Zarost wydawał mi się atrybutem nadającym dostojeństwa i charyzmy temu, kto go nosi. Tato, ze swoją rudawą brodą, był dla mnie ideałem i niedoścignionym wzorem, chciałem być taki, jak on. Zmieniłem zdanie dopiero kilka lat później, kiedy zostawił mamę, mnie, Antka, a nawet swoje krzesło i założył drugą rodzinę z naszą byłą sąsiadką, Agatą. Mama wpadła wtedy w depresję i przez pół roku nie wychodziła z domu. Musieliśmy z bratem radzić sobie sami. Miałem już dziesięć lat, a Antek jedenaście i jako-tako potrafiliśmy uporać się z większością codziennych spraw. Było mi jednak żal mamy i szczerze znienawidziłem ojca. Krzesło przypominało mi o nim, więc omijałem je z daleka. Miałem nawet ochotę znów wyrzucić je na śmietnik, ale Antek powstrzymał mnie przed tym. Pomimo wszystko wierzył, że tata nas kocha i, jak się później okazało – miał rację. Zawsze gorliwie zabiegał o kontakt z nami, tylko matka trzymała to w tajemnicy i na wszystkie sposoby starała się mu to utrudnić.

Przez dłuższy czas krzesło stało w korytarzu, a ja starałem się nie patrzeć w jego kierunku. Nasza stara, poczciwa Sisi – przeciwnie, upodobała sobie ten mebel i zrobiła z niego swoje legowisko. Miała tu doskonały punkt obserwacyjny, a równocześnie mogła pozostawać w swoim kocim świecie. Stało tam zapomniane, nieśmiało wyróżniając się bielą z szaro- brązowego tła. Być może przejęło na siebie winę ojca i wolało nawet to ciche, mało rzucające się w oczy istnienie. Tak, jakby usunięcie się w cień miało być pokutą za wyrządzoną krzywdę, jakby zmiana właściciela miała wymazać grzechy przeszłości. Cieszyła mnie jego samotność.

Powoli gniew ustępował miejsca tęsknocie. Kiedy nikt nie widział, zdarzało mi się siadać na krześle i wyobrażać sobie, że tata znów jest z nami. Sisi wskakiwała mi na kolana i, zwijając się w kłębek, śniła swoje kocie sny. Głaszcząc jej miękkie, ciepłe futro przypominałem sobie łaskoczący dotyk brody, a moje oczy robiły się wilgotne. Byłem jednak już zbyt duży, aby płakać: szybko ocierałem łzy i wstawałem z siedziska, tak, by nikt nie dostrzegł mojego wzruszenia.

Pewnego dnia, parę lat po odejściu ojca, postanowiłem przygarnąć jego stare krzesło i nadać mu nowe życie. Sisi niedawno zakończyła jeden ze swoich kocich żywotów, a jej ciało zakopaliśmy w ogrodzie, nieopodal grobu Ptysia. Krzesło stało teraz bezużyteczne, a my prawie zapomnieliśmy o jego istnieniu. Mama w końcu dogadała się z tatą i pozwoliła mu widywać się z nami. To, co bolesne, stawało się przeszłością, a przyszłość zdawała się otwierać przed nami wiele nowych drzwi. Staliśmy na progu dorosłości i chcieliśmy wkroczyć w nią jak najszybciej i na dodatek z przytupem. Na podobieństwo ojca zacząłem zapuszczać zarost i flirtować z sąsiadkami. Jedno i drugie nieźle mi wychodziło, czułem się panem świata.

Postanowiłem zdjąć z krzesła starą, białą powłokę i wydobyć jego drewnianą duszę. Szlifierką i papierem ściernym oczyściłem je z farby. Zauważyłem, że korniki zrobiły sobie w środku drewna stołówkę – potraktowałem je więc preparatem do zwalczania insektów, wstrzykując płyn do wszystkich podejrzanych otworów. Odczekałem parę dni. Teraz mogłem zabrać się za bejcowanie. Zacząłem od oparcia: szerokim pędzlem naniosłem na nie brązowoszarą bejcę, następnie pomalowałem nogi i spód siedziska. Głodne drewno wchłaniało podawaną mu substancję, spijało ją łapczywie ze szczeciny pędzla, stopniowo przybierając jej barwę. Czułem się jak Vincent van Gogh malujący swoje słynne żółte krzesło, brakowało mi tylko fajki. Zastąpiłem ją paczką marlboro: paląc papierosa, odchodziłem co rusz parę kroków do tyłu, by przyjrzeć się efektom swojej pracy. Podobał mi się jego nowy image, wyłaniający się spomiędzy papierosowej mgły, patrzyłem więc z zadowoleniem i satysfakcją z solidnie wykonanego zadania. Krzesło wyglądało dobrze jak nigdy dotąd. Poczekałem, aż lakier wyschnie i zaniosłem je do swojego pokoju – tu rozpoczęło się jego nowe życie. Tak oto spersonalizowałem je, stając się tym samym jego właścicielem na wiele długich lat.

Moje osobiste Krzesło zajęło dumne miejsce przy starym dębowym biurku. W pewien sposób pasowali do siebie, każde z nich miało własne losy, lecz historie te przeplatały się ze sobą jak sznurówki w butach, zakończone zgrabną kokardką. Myślę, że mieli sobie wiele do opowiedzenia i przez wiele lat uważałem je za świetny duet. To przy ich udziale udało mi się skończyć szkołę, zdać maturę i dostać na studia. To dzięki nim pokochałem pisanie: siedząc na ukochanym Krześle i notując w zeszycie, leżącym na ulubionym biurku, dawałem życie nowym bohaterom, kreowałem ich losy i tworzyłem dla nich nowe, niezbadane światy. Teraz moim wzorem zamiast ojca stał się Hemingway. Marzyłem, że kiedyś będę sławny, a w międzyczasie cierpliwie zapuszczałem wciąż zbyt rzadką brodę.

Krzesło było niemym świadkiem mojego dorastania i stopniowego stawania się mężczyzną. To ono, jak nikt inny, wiedziało o moich zwycięstwach i klęskach, o radościach i smutkach, słowem – znało mnie na wylot. Czułem, że patrzyło na mnie akceptująco i z lekką pobłażliwością. Dawało nadzieję, że są jeszcze rzeczy trwałe i nie trzeba na nie gwarancji, jak na wiele spraw – choćby na miłość. “Trzymaj się” – zdawało się mówić, kiedy przeżywałem pierwsze odrzucone uczucie. Miała na imię Anka, chodziliśmy razem do szkoły. Na przerwach pożerałem ją wzrokiem, marząc, że kiedyś wybierzemy się razem do kina, a potem do mojego pokoju. W końcu zdobyłem się na odwagę. Podszedłem do niej i wręczyłem bilet na popołudniowy seans. Podziękowała, mówiąc, że popołudnie ma już zajęte: to i każde następne. Tego dnia nigdzie już nie poszedłem. Siedziałem na Krześle i piłem porzeczkowe wino, które matka trzymała w piwnicy na specjalne okazje. Krzesło podtrzymywało coraz bardziej chwiejne ciało i zranioną duszę, a ja czułem, że słowo „oparcie” ma w Jego przypadku o wiele szersze znaczenie.

Z czasem, kiedy dorastałem, moje miłości stawały się coraz bardziej realne i Krzesło nie musiało już pełnić funkcji pocieszyciela. Z milczącym przyzwoleniem patrzyło, jak uwodzę kobiety i trafiam z nimi do łóżka. Czułem się przy nim pewnie i wiedziałem, że mogę liczyć na jego dyskrecję. Znało moje sztuczki, wiedziało, na co mnie stać. Kiedy jednak pewnego dnia do mojego pokoju trafiła Ewa, poczułem jego karcące spojrzenie. Wiedziałem, że podobnie jak ja, poczuło, że jest ona kimś wyjątkowym, że to znajomość inna niż wszystkie. Była pierwszą kobietą, której nie miałem ochoty od razu ciągnąć do łóżka. Podobała mi się, oczywiście, była naprawdę piękna. Pomimo tego chciałem po prostu z nią przebywać: rozmawiać, opiekować się, wspierać. To było coś zupełnie innego, niż dotychczas i wiedziałem, że nie mogę tego zaprzepaścić.

Udało się. Ewa w końcu została moją żoną i postanowiliśmy wspólnie wynająć jakieś małe mieszkanie niedaleko centrum. Z rodzinnego domu zabrałem tylko moje Krzesło, trochę ubrań i stosy zapisanych kartek. Nie potrzebowaliśmy wiele. Cieszyliśmy się perspektywą wspólnego życia, bawiło nas stopniowe urządzanie nowego gniazdka. Krzesło zajęło honorowe miejsce w salonie, stając dumnie obok foteli zakupionych na targu staroci. Lubiłem siadać na nim, trzymając na kolanach Ewę, tak jak kiedyś ojciec trzymał mnie. Jej usta miały słodki smak świeżych malin. Oboje byliśmy szczęśliwi.

Mateusz urodził się trzy miesiące przed czasem. Ewie odeszły wody i trzeba było od razu przeprowadzić cesarkę. Przeżył, ale lekarze powiedzieli, że jego życie na zawsze pozostanie wegetacją. „Takie osoby nie żyją jednak długo”– mówili, jakby te słowa miały nas pocieszyć. Siedziałem na moim Krześle i patrzyłem w przestrzeń pustym, szklanym wzrokiem. Tak bardzo czułem się bezradny. Krzesło milczało tak, jak zwykle, ale ja czułem w tej ciszy sporą dawkę współczucia. Oparcie pocieszająco obejmowało moje plecy. Przyklęknąłem na podłodze, wspierając łokcie i głowę o miękkie siedzisko. W tapicerkę wsiąkały moje łzy. Kiedy Ewa wróciła do domu z małym, była tak skupiona na własnym cierpieniu, że całkiem zapomniała o mnie. Całe dni na zmianę opiekowaliśmy się dzieckiem, a wieczorami każde z nas próbowało na swój sposób radzić sobie z rozpaczą. Ewa przeważnie zamykała się w sypialni i płakała, ja – siedząc w salonie na Krześle, uśmierzałem ból butelką whisky. Po pewnym czasie wieczory przestały mi wystarczać. Piłem coraz więcej i coraz bardziej zaniedbywałem swoje obowiązki. Przestałem pisać, bo co mogłem powiedzieć czytelnikom, kiedy jedynym tematem, który dla mnie istniał, była rozpacz? Było tylko Krzesło, whisky, ja i mój żal.

Nocami, pijany, stawałem na Krześle i odgrażałem się Bogu.

– Na podobieństwo swoje? – Kpiłem z naszego wspólnego, bosko-ludzkiego dzieła. Czasem siadałem na podłodze naprzeciwko Krzesła i rozmawiałem z nim. Wspominałem ojca, dzieciństwo i pierwsze miłości. Było doskonałym słuchaczem, czułem jego milczącą uwagę. Chwilami miałem wrażenie, że przemawiam do całego audytorium – ilość krzeseł rosła przed moimi oczami, dwojąc się i trojąc. Starałem się mówić błyskotliwie, zaskakując słuchaczy swoją erudycją. Często zasypiałem z głową opartą o siedzisko, nie mając siły dowlec się do łóżka.

Pewnego dnia Ewa spakowała moje rzeczy do walizki i razem z Krzesłem wystawiła za drzwiami naszego mieszkania. Nie prosiłem, żeby pozwoliła mi wrócić. Nie miałem siły na powroty, zmiany i skruchę. Prawdę mówiąc, nie miałem już siły na nic. Zabrałem Je do najbliższego parku, wybrałem solidną gałąź i zawiązałem na niej linę. Stając na Krześle, zrobiłem na końcu liny pętlę i założyłem na szyję. Teraz wystarczyło tylko wywrócić Je zdecydowanym ruchem, odepchnąć nogą Wszechświat. Wtedy pomyślałem o Antku, o jego wielu małych, próbnych śmierciach i tej dużej – ostatecznej. Ja nie umiałem umierać, nie byłem przyzwyczajony. Pomyślałem też o ojcu, o jego odejściu i o tym, jak czułem się samotny. Przypomniałem sobie gorycz tęsknoty, poczułem smak tamtych łez. Nie mogłem zrobić tego mojemu Krzesłu.

Ściągnąłem pętlę z szyi, wysupłałem ostatni grosz na bilety i pojechaliśmy w Bieszczady. Odtąd staliśmy się częścią natury: częścią zielonych wzgórz, szumiących beztrosko wód, drzew szeleszczących do snu, gwiazd patrzących tysiącami oczu, zapachu ziół, dotyku wiatru, chmur leniwie ciągnących się po niebie. Zbudowałem nam mały szałas w lesie; znalazłem wyrzuconą na śmietnisku plandekę i zyskaliśmy dach nad głową.

Moje Krzesło zdaje się stopniowo zapuszczać korzenie, czekam na dzień, kiedy wyrosną mu gałęzie, a jego nogi znów zmienią się w pień drzewa. Wiem, że jeszcze nigdy nie było tak blisko swojej prawdziwej natury. Z radością obserwuję, jak obrasta mchem; moja broda też rośnie teraz szybko i odnoszę wrażenie, że staję się coraz bardziej dziki, a przez to – prawdziwszy. Ja i Ono w coraz większym stopniu upodabniamy się do siebie, czuję w sobie bicie naszego drewnianego serca.

Nocą, gdy wraca pamięć, wspólnie modlimy się do księżyca. Musimy być wolni od grzechu, kiedy nadejdzie Koniec.

KATARZYNA LEWANDOWSKA