TULIK: Bieszczady Stanisława Vincenza

Fot. Pixabay.com

Twórczość Stanisława Vincenza właściwie nie dotyczy bezpośrednio Bieszczadów, jakie znamy. Ślady topografii tych gór są tylko pewnym punktem odniesienia do tradycji, która ukształtowała się na obszarze Karpat od Czarnohory po Bieszczady. Centralnym punktem geograficznym zdarzeń opisywanych przez tego pisarza jest właśnie Czarnohora, z jej tajemniczością, legendami i obyczajami ludzi zamieszkujących te tereny. Bez tamtejszego klimatu Bieszczady nie byłyby tą osobliwością, jaką znamy dziś, a raczej jaką znamy już z opowieści i legend, z resztkami zwyczajów i obrzędów obecnych tam do drugiej wojny światowej. Zresztą sama nazwa “Bieszczady”, jej etymologia – choć, jak już wspomniałam, nie mająca dowodów naukowych na potwierdzenie – siłą tradycji łączy się z tamtą, kresową tradycją i Czarnohorą właśnie.

W powieści-eseju “Na wysokiej połoninie. Prawda o starowieku”, w rozdziale “Jak prawnuk Wielitów Hołowacz zabił biesa”, czytamy: “Lecz nie co innego jak czarne ramy, porosty i kosodrzewiny nadały nazwę Czarnohorze, tak jak czarna obwódka żałobnej karcie. Karta duża i biała, Czarnohora skalno-zielona i rozległa, a przecie dość takich ram, by była smutna, nawet ponura. Wzdychanie nieustanne przechadza się od jaru do jaru, od wierchu do wierchu, rośnie ku górze i odmienia się w cichy jęk. Białe od piany potoki zaśpiewują, aby go zagłuszyć.

Nic tam się nie rodzi ani nie udaje, a przecie na pytanie, co to jest Czarnohora, jest jedna odpowiedź: Siła. Nie tylko dla życia, także dla zmiany. Pieśń głosi: »Czarnohora nie chleb rodzi, nie jarą pszenicę, a hoduje swych junaków serem i żentycą«. Na bezmiernych pastwiskach gubią się niezliczone stada chudoby. Wydaje się, że Czarnohora mogłaby pomieścić i wykarmić jeszcze nieskończenie więcej. Od dawna hodowała junaków, ich siłę dla przygód i walk. Jest ojczyzną, a także przytułkiem wielu śmiałków.

Z pasma wyskakują tu i tam, jak żebra i potrzaskane gnaty potwora, ostrowy i odnogi skał, rzekomo przez dawne lodowce z wnętrza wydarte lub pooddzielane jeden od drógiego. Ostrowem takim jest wierch o nazwie dawnej, niezupełnie zrozumiałej, Gutyn Tomnatyk. Odsunięty od głównego wału ku południowi, chociaż jak kładka wysunął się ku Węgrom, wcale nie łączy, lecz zasłania jak ciemna ściana. Między nim a głównym pasmem pod osypiskiem, głęboko w dole od północy i w wiecznym cieniu, ukrywa się podłużne jeziorko barwy stalowej. Głucho tam, bo daleko od kolib, od pastwisk, od płajów. Nie słychać ni ludzkiego głosu, ni beku owcy, ni dzwonków, ni świstu ptaka, ni szeptu źródła. Głucho i martwo, jedynie jeziorko spogląda ze szczeliny ku niebu jak żywe oko. W niepogodę szczególnie ponure, czasem pogrąża się w gęste mgły, czasem nie. I wówczas widać, jak pogrąża się w rozpacz. Bo gdy wiatr wciśnie się w szczelinę, chłosta jeziorko do dna, jak gdyby je wypędzał z jego dziedziny, jak gdyby zawziął się, by je wysuszyć, unicestwić. Pędzi fale aż stają dęba i wyginając się jako stado wężów, wyciągają szyje i syczą. Przepędzają każdego wędrowca tym sykiem: »zabieraj się, tu nie dla ciebie miejsce«. Jedyny to głos w tej szczelinie, jedyne ostrzeżenie. Każdy przed nim ucieknie, o losie jeziorka zapomni.

Od dawna przeto odstąpiono tę kotlinę biesowi, wrogowi życia i wodzowi tych sił, które człowieka wdeptują w błoto. Zresztą i dzisiaj – gdyby zezwolono na takie głosowanie i mimo że bies rzekomo cieleśnie już nie istnieje – zesłano by tam chętnie na zawsze wraz z jego ciemnymi sługusami. Do nich zaliczają wszystkich potentatów tego świata, od cesarzy i ministrów aż do wójtów, nie tylko dawnych, nowszych także. Kto wdrapie się na stołek władzy, ten »jego«. Niech »on« tam sobie trzyma ich wszystkich, niech przepadają w mrocznej szczelinie. A jednak ta kotlinka zasłynęła przed wiekami ze zmagań olbrzymów i z czynów wielkich. Z jednej strony od dołu bies wcielony, z drugiej z góry, z chmur święty Eliasz, a z boku do pomocy świętemu prawnuk Wielitów Hołowacz. Zapewniają, że człowiek zwyciężył”.

Powyższy cytat, choć może przydługi, chyba najbardziej syntetycznie obrazuje klimat gór z Czarnohorą na czele, a zarazem oddaje atmosferę naszych Bieszczadów. Jest niemal lustrzanym odbiciem – choć nieco zamglonym, bo legendy są przecież tylko imaginacją, można w nich dostrzec jedynie kontury opisywanych przedmiotów i pewną wizję rzekomych wydarzeń.

Opisane przez Vincenza jeziorko, parowy i skały, można wskazać w wielu miejscach w Bieszczadach. Ludność z obszarów Czarnohory przemieszczała się w naszą stronę Karpat, zabierała więc ze sobą swoje opowieści i zwyczaje. Bieszczadzki klimat i topografia sprzyjały osiedlaniu się tych przybyszów. Dlatego w krążą tam podobne opowieści i dlatego w słownictwie tych rejonów pozostało tyle huculskich słów, między innymi.

Ciekawy jest wątek kotliny, w której pozostał mityczny bies, za zgodą mieszkańców okolic. On mieszka sobie – ten “wróg życia i wódz tych sił, które człowieka wdeptują w błoto” – a ludzie sobie. “On” żyje osobno wraz ze swymi “ciemnymi sługusami”, do których należą “cesarze i ministrowie”, nawet wójtowie. Ciemna strona biesa wiąże się więc z siłami władzy. Zatem każda władza nad wolnym człowiekiem jest zamachem na jego wolność, którą dały mu góry. Właśnie góry – mroczne i trudne. Mimo to jednak jasne jakby Tatry. Ten mit wolności w Bieszczadach trwał od stuleci. Złe siły zaś obok. W Bieszczadach dotyczą ich legendy nie tylko o biesach, ale także o nieuchwytnych zbójnikach, o czym więcej napiszę później, gdyż historia zbójnicka w tym regionie jest bardzo istotna – również kształtowała mentalność bieszczadzkiej społeczności.

Wolność w Bieszczadach pojmowana tak, jak ją rozumieli bohaterowie Vincenza, była właśnie jednym z głównych źródeł tworzenia się mitu wolności po wojnie. Ten właśnie mit ściągał tu siły mroczne – tych, którzy uciekali przed karzącą ręką sprawiedliwości i tych, którzy kryli się tu przed sprawiedliwością w cudzysłowie, czyli przed reżimowymi represjami PRL.

Mit i legenda Hucułów przetrwały chyba nie tylko w świadomości mieszkańców Bieszczadów czy Podkarpacia. Zapewne jest to mit kresowy, choć te narracje funkcjonują w całym kraju, od czasów zaborów zapewne, jako mity o “raju utraconym”. Kraina Hucułów wydaje się trwać w sposób szczególny. Nawet młodzież obecnie bywająca w Bieszczadach śpiewa o Czeremoszu, o Prucie. A kraina Czarnohory to przecież także te górskie parowy, w których szumią strumyki ściekające do Białego i Czarnego Czeremoszu, a Czeremosz łączy się z Prutem. To te rzeki, które są w zasięgu Bieszczadów, o których z nostalgią wspominali ludzie przesiedleni na obecne polskie tereny z okolic Lwowa, Stanisławowa, a także Czarnohory, Pokucia czy nawet Bukowiny.

Porównanie Czarnohory z Bieszczadami metaforycznie ukazywał Wincenty Pol, który w eseju “Północny wschód Europy” zapoczątkował nurt zwany “tradycjami polskiej geografii humanistycznej” – o czym wnikliwie pisał Jacek Kolbuszewski w publikacji “Świat Vincenza. Studia o życiu i twórczości Stanisława Vincenza (1888-1971)” pod redakcją Jana A. Choroszego i Jacka Kolbuszewskiego (Wrocław 1992).

W “Studiach…” tych pojęcie prawa, które rządzi wspomnianą wolnością Hucułów, wyraziście ujął Jacek Łukasiewicz w eseju “Powieść Vincenza – polskie konteksty”. Zaznaczył on w ramach słowa wstępnego, że w tej twórczości liczy się “górski czas”, o którym mówił sam Vincenz, ten czas, który jest “momentem wiecznym” według Miłosza. Czyli to nie tyle czas swobodnie płynący, ale te chwile, które mogą przetrwać w ludzkiej pamięci, w historii tej części Europy, o której wspominał Pol.

Powracając do prawa rządzącego huculską społecznością, Jacek Łukasiewicz powiada, że już na początku “Prawdy o starowieku” pojawia się słowo “rewasz” i będzie ono przewijać się przez dalsze karty dzieł Vincenza. To “karbowana deseczka lub kij z zapisanymi wzajemnymi zobowiązaniami. Deseczka-umowa. Rewasze-zobowiązania dziedziczy się. Tworzą one historię, która staje się szeregiem zobowiązań. Godne i uczciwe życie polega na ich wypełnianiu. Rewasz opanowuje dzieje, czyni je moralnymi”. Dla ścisłości podaję też definicję zawartą w opracowanym przez brata pisarza, Andrzeja Vincenza, “słowniczku” umieszczonym na końcu tekstu “Na wysokiej połoninie. Barwinkowy wianek”: rewasz – “deseczka z karbami używana do rozliczeń pasterskich”.

Jacek Łukasiewicz w swoim szkicu bardzo wyraźnie podkreśla, że rewasz jako przedmiot był osobliwym zapisem zobowiązań; swego rodzaju “bankiem”, w którym deponowano umowy “pożyczek” (nie pieniądz był wartością, ale rewasz – swoistym pieniądzem). Jednak rewasz-przedmiot (kij, deska) nie miał materialnej wartości – to rewasz – symbol miał olbrzymią wartość w sensie moralnym. Zobowiązania musiały być wypełniane – jak podkreśla Łukasiewicz – nawet przez następne pokolenie, jeśli przodek nie zdołał wypełnić swych obietnic. A zatem to także po części symbol honoru – zakarbowanego obowiązku, z którego nie sposób się zwolnić samemu. Ten rewasz przetrwał. Funkcjonował – już nie jako przedmiot – w mentalności społeczeństwa, w tym bieszczadzkiego. Poczucie honoru odnoszącego się do zobowiązań było znakiem godności tamtych ludzi.

Powyższe uwagi i rozważania chcę przedstawić jako tło, na które później została rzucona inna społeczność – przybysze chciani i niechciani po wojnie. Ci, którzy z miłości upodobali sobie Bieszczady, rozumieli honor, godność, pojęcie rewaszu. Ci zaś, których rzucono na tę ziemię poprzez przymus, po prostu rewaszu “nie czuli”. Stąd często autochtoni byli niechętni owym przybyszom, nie wiązali się z nimi, nie zawierali przyjaźni. W literaturze powojennej spotyka się obraz owej nieprzystawalności przybyszów do mrocznej, romantycznej krainy.

JAN TULIK