RADWAŃSKI: Prowincja

Rys. Pixabay.com

Jest sobota, noc listopadowa. Siedzę w lokalu już kilka godzin i piję piwo. Nagle – pod wpływem nieznanego mi impulsu – większość stolików pustoszeje, jakby miasto nagle ogłosiło alarm z powodu plagi dżumy. Oglądam się na boki z niedowierzaniem i spoglądam na zegarek. Patrzę w prawo, gdzie jeszcze przed chwilą siedziała parka zakochanych – ich też już nie ma. Nieopodal siedzą jeszcze dwie sztywne dziewczyny, wyglądające jakby połknęły kij od szczotki. Przecież i tak się do nich nie odezwę. Płacą banknotami stuzłotowymi i wyraźnie wymawiają wyrazy. Ich włosy są proste, a miny zdradzają wysoką inteligencję nabytą na miejscowym uniwersytecie. Idę na zewnątrz zapalić, a później do toalety. Po chwili wracam, a przy moim stoliku siedzi szkaradna dziewczyna. Mimo to odzywam się. Obgryza paznokcie i bełkocze do mnie niezrozumiale. Po kilku zdaniach stwierdzam, że jest totalnie niezrównoważona i przesiadam się do innego stolika.

Wpada mi w oko jedna z młodych kelnerek. Czuję jej zapach, gdy kręci się tuż obok, zbierając puste butelki. Obserwuję ją przez jakiś czas. Nie jest piękna. Chuda, z podłużną, pryszczatą twarzą. Tylko figurę ma niezłą. Na przedramionach kilka brzydkich tatuaży. Posyłam jej od czasu do czasu spojrzenia pełne zainteresowania.

Znów wychodzę zapalić. Gdy pojawiam się ponownie, w lokalu nikogo już nie ma. Podchodzę do baru i zamawiam setkę wódki. Zagaduję, starając się być kulturalny, choć język mi się plącze, a słowa dziwnie wydłużają.

Kelnerka krząta się wokół, a z moich ust płyną piękne słowa. Przynajmniej tak mi się wydaje. Chciałbym skrócić dystans, szczególnie w stosunku do kelnerki. Mówi mi, że ma humanistyczne wykształcenie i chce już iść do domu. Nie chcę być natrętny. Zapijam wódkę sokiem i pytam, gdzie mogę pójść dalej. Opowiada o jakimś nowym klubie. Żegnam się kulturalnie i wychodzę.

Jest zimno. Wiatr przeszywa mi ciało. Palę papierosa i idę szybkim krokiem przez deptak. Skręcam w prawo i trafiam na modny szyld. W środku grupka pijanych małolatów. Za barem chłystek i bardzo ładna blondynka. Zamawiam piwo i frytki. Dłuży mi się bardzo. Obserwuję ją, jak wygina się w wąskim zapleczu, prezentując swoją figurę. Nie podnieca mnie to jednak zbyt mocno. Dobija mnie fakt, jak romantyczny zrobiłem się ostatnimi czasy. Wyobrażam ją sobie w welonie, na naszym weselu, bądź w weneckiej gondoli.

Frytki lądują na stole, a barmanka pakuje się do domu. Stwierdzam, że nie mam po co tu siedzieć.

Dochodzi godzina druga. Idę w stronę centrum. Większość knajp jest już nieczynna. Zachodzę do klubu tanecznego. Ktoś mówi mi, że gra tam didżej jakiś tam. Wchodzę do środka i rejestruję dosłownie kilka parek małolatów. Nie zdążyłem zapłacić za wstęp, ale już wychodzę. Postanawiam odwiedzić najbardziej znaną piwnicę artystyczną. Gdy do niej dochodzę, słyszę z daleka hałas, więc mam nadzieję, że coś się w końcu rozkręci. Przy wejściu dostaję po głowie. Już zamykają. Nie można nic zamówić. Wychodzę na zewnątrz zapalić. Sprawdzam autobus. Okazuję się, że nocny mam za pięćdziesiąt minut.

Przysiadam się do jakiejś brunetki. Mówi, że jest tutaj z mamą i tatą. Robi mi się głupio, ale nie zmieniam stolika. Gdy przychodzi mama, zamieniam z nią nawet kilka zdawkowych zdań. Dziesięć po drugiej. Zamykają. Jest zimno i nie ma gdzie się podziać.

Postanawiam przejść się na przystanek przy dworcu PKP. Jestem zbyt wcześnie. Wchodzę do środka, aby się ogrzać. Sprawdzam tablicę odjazdów. Najbliższy pociąg jest za trzy godziny. Nie działa nic oprócz automatów do kawy, a w poczekalni przebywa kilka zagubionych dusz. Stoję i wpatruję się z niedowierzaniem, że tu jestem i jeszcze muszę tu zostać. Tu, czyli w mieście, które sam sobie wybrałem. A może to ono wybrało mnie?

MARCIN RADWAŃSKI