GŁUSZEK: Dyjak i “bardowie bólu istnienia”

Fot. Pixabay.com

Kiedy po raz pierwszy usłyszałem: “napisz coś o Dyjaku”, zastanawiałem się długo, co może napisać o warszawskiej, “wysokiej kulturze” prowincjusz z mniejszego miasta? Chyba tylko tyle, co przypadkiem zauważy, patrząc ze swojej niskości i co dziwnym trafem umknęło wybitnym krytykom, widzącym artystę z bliska. Prowincjusz zwykle stąpa twardo po niezbyt stabilnym, gminnym gruncie i nie rozumie skłonności obywateli stolicy do częstego odrywania się od skądinąd bardzo dobrych nawierzchni metropolii. Krótko mówiąc, bujanie w obłokach i uleganie tymczasowym modom nie jest domeną prowincjusza. Tak czy inaczej, fenomen współczesnych nieszczęśliwych poetów spod znaku Dyjaka i spółki wart jest rozważenia.

Obserwując następne pokolenie “pieśniarzy”, których (dla odróżnienia od pokolenia “poetów rewolucjonistów”, takich jak Kaczmarski i Gintrowski) nazwano bardami “bólu istnienia”, nie można oprzeć się wrażeniu, że śpiewają o trzech rzeczach, co zresztą w piosence – wizytówce “To ja Dyjak” – sam Marek Dyjak bardzo zgrabnie opisuje: “To taki mokry wiersz na tak bolesny świt/ i wódka tak jak wiesz nie rozwiązuje nic,/ muzyki takiej chłód, że staje w gardle,/ gdy zazdrosny jestem znów oto, że sama śpisz”.

Tłumacząc na polski – po pierwsze: PORANKI w naszym klimacie nie są zbyt szczęśliwe, w każdym razie gorsze od upojnych wieczorów, gdzie alkohol utrzymuje się jeszcze w organizmie. Rankiem niestety jest już zimno, leje, wieje i jeszcze głowa boli po wczorajszej mocno zakrapianej nocy. Po drugie, wspomniany ALKOHOL, a dokładniej jego nadmiar oraz próby utopienia w nim wszystkich problemów i związane z nim konsekwencje, opisywane są na tysiące sposobów – bo to, że “nie rozwiązuje nic”, wiadomo dopiero na drugi dzień, kiedy wszystko boli i nie jest to ból wyłącznie egzystencjalny. Po trzecie: KOBIETA, albo cię nie kocha, albo ty jej, albo nawet jeśli ma się ku tobie, to nie tak jakbyś chciał, albo mieli ją już wszyscy, albo nikt (łącznie z tobą), tak czy inaczej – zawsze kiepsko.

Idea permanentnego pesymizmu pielęgnowana w czasach Stanisława Staszewskiego była wielokrotnie bardziej autentyczna niż współcześnie. “Tata Kazika”, łączący w sobie twórczość politycznego oporu i beznadziejności systemu, stworzył jednolity obraz człowieka uciekającego od politycznego realizmu w twórczość przepełnioną życiem bohemy. W zasadzie współcześni piewcy pesymizmu nie mają się ani przed czym buntować, ani powodów do płaczu. Nie są głodni, nie muszą pracować jak “Inżynierowie z Petrobudowy” – mogą pisać, o czym chcą. Z tej perspektywy ich twórczość naznaczona jest ryzykiem mówienia o tym, że naszym jedynym problemem jest niespełniona miłość czy poimprezowy kac. Beznadziejność istnienia jest banalna, jeśli nie umiemy znaleźć w sobie siły do poszukania choćby nikłego światełka w tunelu. Z tego względu zmarły niedawno lubelski kolega Marka Dyjaka – Marcin Różycki – wydaje się dojrzały, dotykając wprost problemów sensowności naszej ziemskiej egzystencji i maleńkich, z pozoru błahych spraw, które nadają jej właściwy kształt: “Życie takie jest do bani/   Młodzi rodzą się przed nami/ Starzy plączą się bez sensu/ Od wersalki do kredensu/ I co z tego się obroni/ Na kominie koncert wroni/ Ciepły uścisk czyjejś dłoni/ Mały płatek pelargonii”.

Jeśli poeci, bardowie, otworzą nam, słuchaczom, serca, mogą nas zmusić do myślenia i w efekcie pomóc w beznadziejności. Ci, którzy tego nie potrafią, mogą nas jedynie przestraszyć, a tego nie życzę ani im, ani nam.

“I tylko Ty mnie słodki Boże w opiece swojej zawsze miej kilka serc otworzyłem być może być może otworze jeszcze”.

MARCIN GŁUSZEK