LEWANDOWSKA: Miniatury

Fot. Pixabay.com

Cmentarz w śniegu

W białych ramach okna widok jest całkiem jak obraz. Coś jak z Friedricha, zwłaszcza teraz w śniegu. Leżąc, podpiera się na łokciu i patrzy przez szybę. Uśmiecha do szarych tablic, pokrytych białym puchem i do krzyży, pomimo ludzkich zwątpień dzielnie stojących na baczność. Jest w nich nadzieja, której jej potrzeba.

– Patrz. – Zgrabiałymi dłońmi gładzi futro kota. – Kiedyś tam dotrzemy.

Opowiada o szkole, w której pracowała: o zeszytach w linie i o Mickiewiczu, harcerskich rajdach, Tomku, który zawsze przeszkadzał na lekcjach i Zosi, która nigdy nie miała drugiego śniadania.

– Starość jest jak błąd w dyktandzie – mówi, a w odpowiedzi dostaje mruczenie.

Już drugi rok tkwi tu przykuta do łóżka. Wcześniej jeszcze dało się o własnych siłach dojść do toalety, teraz już nawet tego zrobić nie sposób. Na szczęście dzięki pani Marii jakoś daje radę. Tylko słuchać nikt nie chce, oprócz Baltazara, bo jemu nie przeszkadza, że mylą się słowa, a teraźniejszość miesza z przeszłością. Teraz też zwinął się obok, jak zwykle do usług, gotowy przyjąć na siebie porcję wspomnień, niekoniecznie nową.

– A o mojej siostrze, Marcysi, ci opowiadałam? Miałyśmy pewnie dwanaście lat, jak żeśmy sobie umyśliły, że będziemy do siebie mówić jednocześnie. I tak gadałyśmy cały wieczór, bo pisano, że to bardzo niebezpieczne, że od tego każdemu w głowie się miesza. Chciałyśmy pokazać, że wcale tak nie jest, ale udało dam się dowieść, że to połowa prawdy. Mnie nic nie było, ale Marcysia od tej pory nigdy nie była już sobą. Całymi wieczorami chodziła nago po kamieniach na brzegu Sanu i śpiewała łemkowskie piosenki. Widziałeś ją może? Jak to szło? A ty, myła, a ty, myła, sztos dumała, ked soj h weczer, ked soj h weczer zo mnom stała… Którejś zimy poszła nad rzekę i wskoczyła do przerębli. Jej ciało znaleziono wiosną. A teraz sobie siostrzyczka obok nas tu mieszka. – Łagodnym spojrzeniem obejmuje cmentarz. – A o moim Antku, który mnie do ślubu wiózł na motocyklu?

– Mówiłaś mu, mówiłaś. – Maria staje w drzwiach z talerzem zupy zmielonej mikserem. Przegania kota z łóżka i siada w fotelu. – Teraz czas na obiad, a nie na wspominki.

***

Czarne futro Baltazara błyszczy w promieniach zimowego słońca. Może jeszcze nie wie, że dziś ich dotyk będzie jedynym, którego zazna. Nie rozumie, skąd wzięła się ta cisza, przetkana zdławioną modlitwą rur centralnego ogrzewania. Ta świadomość pojawi się później, kiedy spróbuje dotknąć nosem chłodnych dłoni, albo nie pojawi się wcale.

Wolimy myśleć, że wie, że jednak coś przeczuł. Ma przecież zmysł, który pozwala mu przewidzieć wybuchy wulkanów i trzęsienia ziemi, a dla niego to chyba coś w tym rodzaju.

Tymczasem siedzi na parapecie i spogląda przez szybę. Łapie źrenicami spadające płatki, jakby polował na ptaki. Myje językiem łapki – może też szykuje się do wyprawy w nieznane? Nikt nie wie, nad czym naprawdę się głowi.

Potem mruży oczy i długo patrzy przed siebie, wypatrując czegoś. Nigdy nie dowiemy się, czego.

A może czuje się jak na wystawie w Museum für Bildenden Künste?

W białych ramach okna ten widok jest przecież całkiem jak obraz Friedricha.

 

Lego

Tu niebieski, tam czerwony, ten długi zostawię, będzie dobry na dach. Układam dom z klocków LEGO. Jeszcze tylko meble: tu będzie łóżko, tu stół, tam kanapa. I ludziki. Trzy ludziki, które wygrzebałem z pudełka na zabawki. Mama, tata, ja.

Układam moje ludziki na klockowych łóżkach. Podnoszę ludzika tatę i pomagam mu zawędrować do sypialni synka. Tata nakrywa chłopca klockową kołdrą i gładzi po jasnych włosach.

– Muszę ci coś powiedzieć, synku. Niedługo wyjadę, ale zobaczysz, nie zdążysz zatęsknić, a wrócę do ciebie.

– Mieliśmy ulepić bałwana – mówi chłopiec, a tata przytula go mocno i obiecuje, że kiedy wróci, ulepią całą rodzinę bałwanów.

– To tylko rok, synku – dodaje, kiedy chłopiec zaczyna płakać.

Dwa długie zielone na podwozie, z czerwonych będzie maska. Jeszcze tylko cztery czarne kółka i już autobus jedzie po dywanie. Przystanek. Dwa ludziki, duży i mały, wchodzą do środka. Ten duży to mama, mały – chłopczyk o jasnych włosach. Ludzik mama ciągnie za sobą dużą klockową walizkę.

Będę teraz potrzebował dużo białych klocków. Zrobię z nich cztery ściany. Przykryję je czerwonymi, udającymi dachówki. Jeszcze tylko dużo małych, smutnych ludzików, płaczących po kątach wielkimi klockowymi łzami.

– Musisz tu zostać, synku. Nie płacz. Mamusia wróci po ciebie. Pozałatwia parę spraw i wróci. Czekaj na mnie.

Dużo małych ludzików, przylepionych buziami do okien. Przyjdzie? Nie przyjdzie? Czarne kropki oczu wpatrzone w bramkę, przez którą widziało się, jak odchodzi. Jak oddala się coraz bardziej i bardziej, a potem znika, wmieszana w tłum.

Będę musiał wyjechać, ale zobaczysz, nie zdążysz zatęsknić, a wrócę.

Mamusia wróci po ciebie.

Czerwony autobus odjeżdżający z przystanku. W autobusie klockowa mama wycierająca brak nosa chusteczką.

Czekaj na mnie.

Burzę budowlę i wkładam wszystkie klocki do pudełka. Staję przy oknie. Znów pada śnieg. Na podwórku samotny bałwan uśmiecha się do mnie oczami z węgielków.

 

Pusta dziewczyna

Robimy zakupy w Biedronce, kiedy Aśka zaczyna opowiadać mi o swoim koledze prawniku. Nie wiem, czemu tak podkreśla, że to prawnik, może chce mi zrobić na złość, bo przecież skończyć prawo a skończyć socjologię to Niebo a Ziemia. Przynajmniej ona tak uważa. Wnioskuję to ze sposobu, w jaki wymawia to słowo. Prawnik. Prawnik srawnik. Słyszę to już chyba dziesiąty raz. W każdym razie chodzi o to, że ten cały prawnik ma dziewczynę. Ma chyba na imię Ewa, chociaż nie jestem pewien, bo szczerze mówiąc, bardziej obchodzi mnie pakowanie do reklamówek kartofli i kalafiora. Ostatnio nie zauważyłem i kupiony w Biedronce brokuł z jednej strony całkiem był przegniły, dlatego sprawdzam teraz dokładnie, zaglądając pod listki. Aśka cały czas nawija o swoim prawniku. A właśnie, kim właściwie jest dla niej ten koleś? Pytam ją, a ona znów piekli się, że wcale jej nie słucham, przecież już mi mówiła, że to jej kolega z liceum, bardzo dobry kolega, no, oczywiście, nie aż tak dobry, żebym sobie nie myślał.

Otóż ten prawnik – uduszę ją, jeśli jeszcze raz powie to słowo – ma dziewczynę, Ewę, to znaczy miał, ale właśnie tydzień temu się rozstali, a dokładniej – to ona od niego odeszła. Od prawnika? – Z uśmiechem odwracam głowę w poszukiwaniu kefiru, mam nadzieję, że nie zauważyła, jak bardzo mnie rozbawiła. A więc prawników też zostawiają dziewczyny. No i ten kolega – o, nagle przestał być prawnikiem? – no i w każdym razie ten kolega w przyjacielskiej rozmowie z Aśką powiedział, że wcale nie żałuje, bo z perspektywy czasu widzi, że ta dziewczyna jest zupełnie pusta. A to ciekawe! Przez tydzień nagle przejrzał na oczy. Niezły ściemniacz, ale Aśka najwyraźniej tego nie widzi.

– Pusta? – Wkładam do wózka papier toaletowy o zapachu rumianku. – To znaczy?

– Bo widzisz, niby dziewczyna ma ten swój teatr tańca, niby napisała tomik wierszy, niby ma ten doktorat ze sztuki, niby jest atrakcyjna, ale tak naprawdę jest całkiem bez wnętrza.

– Całkiem bez wnętrza? – Otwieram chłodziarkę i wyciągam z niej dwie puszki coli.

– Właśnie, o to chodzi: w środku nie ma nic. Zdarzają się takie panienki. Z zewnątrz niby spoko, a jak przychodzi co do czego, laska nie ma nic do powiedzenia. Z pustego i Salomon, wiesz, o co lata.

Nocą długo nie mogę zasnąć. Najpierw dlatego, że Aśka jak zwykle nie przestaje mówić. Tym razem opowiada mi o swoim szefie, lubiącym wyjeżdżać każdego lata do innego egzotycznego kraju, na które to wycieczki zabiera swoją żonę i trzy córki, bo go stać, a mnie nie można wyciągnąć nawet nad Bałtyk, ba, nawet nad Jezioro Tarnobrzeskie, choć to zaledwie trzydzieści kilometrów. Z jej mielenia językiem już dawno nauczyłem się wyłączać, dlatego wiem, że nie jest to główną przyczyną bezsenności.

Jej podłożem jest dziewczyna tego palanta prawnika. Nie mogę przestać o niej myśleć. Jej pustka wypełnia całą moją głowę.

– Jak ona ma na imię? – pytam, patrząc w ciemność.

– Kto? – Aśka na chwilę przestaje mówić.

– No, ona. Ta dziewczyna twojego kolegi.

– Co cię obchodzi jakaś pusta zdzira?

Teraz wiem, że już nic od niej nie wyciągnę. Zacięła się, obraziła, odwróciła twarzą do ściany. Znowu jej nie słucham albo słyszę tylko to, co chcę usłyszeć, nie można ze mną rozmawiać, nie ma pomiędzy nami porozumienia, a bez porozumienia nie będzie też seksu.

Odtąd każdej nocy śni mi się Ewa. Marzę, aby jej pustka stała się moją własną pustką, naszą wspólną pustką. W ukryciu przeszukuję kontakty Aśki, zdjęcia w galerii telefonu, węszę za jakimkolwiek znakiem, nieopatrznie podaną wskazówką, najdrobniejszym śladem. W końcu wpadam na pomysł, że odnajdę ją, pytając o nią bezpośrednio byłego chłopaka. Nie wiem jednak jak podejść Aśkę, każde niewinne pytanie, wspomnienie tamtej rozmowy, kończy się jej niezadowoleniem.

– Po co ci te informacje? Zakochałeś się w niej? Tobie nic już nie można powiedzieć!

Następnego dnia idę do Biedronki, kupuję nóż i dźgam nim kasjera. Krew tryska na taśmę z moimi zakupami; głowa sprzedawcy opada na kasę. Nie płacąc, co w tej sytuacji wydaje się całkiem logiczne, chwytam torebkę z krówkami, płyn do mycia naczyń i ser żółty w kostce. Wydłużam czas pobytu w sklepie najbardziej jak to możliwe. Wybiegam niespiesznie i pozwalam złapać się wezwanym służbom. W końcu mam stosowny pretekst. Teraz nareszcie będę potrzebował porady prawnej. A najlepiej będzie zwrócić się do zaprzyjaźnionej z rodziną osoby.

Parę miesięcy później dostaję list od Aśki. Pisze, że związała się z tym dawnym kolegą prawnikiem, że są szczęśliwi i podróżują po całym świecie. Często jednak o mnie myśli i żałuje, że nie wyłapała pierwszych objawów choroby, może wszystko skończyłoby się inaczej, może teraz to ja latałbym z nią po świecie, bo przecież ludzie się zmieniają i ona wierzy, że ja mógłbym też się zmienić i z domatora stać się globtroterem, i że inne rzeczy też mógłbym w sobie zmienić, ale teraz i tak na wszystko jest już za późno.

O pustej dziewczynie nie wspomina ani słowem.

KATARZYNA LEWANDOWSKA