JASTRZĄB: Nie przenoście nam “Przekroju” do Warszawy

Rys. Logotyp magazynu “Przekrój” (źródło: Facebook).

Ilekroć myślę o losach tego pisma, które zniszczył nie komunizm a kapitalizm, a raczej jego parodia – dokucza mi chandra. Lata temu krążyła po Polsce piosenka Sikorowskiego “Nie przenoście nam stolicy do Krakowa“, a ja sobie śpiewałem: “Nie przenoście nam »Przekroju« do Warszawy”. Niestety, moje modły trafiły pod niewłaściwe niebiosa i magazyn zszedł na dziady: jeżeli przed przeprowadzką w 2002 r. jego nakład oscylował w granicach siedmiuset tysięcy egzemplarzy, to po przenosinach, zmianie profilu i właściciela, dopełzł do czołówki bezwartościowych piśmideł o nakładzie nieprzekraczającym trzydziestu tysięcy.

Kiedy więc mam wolne od zastanawiania się nad swoim “tu i teraz”, gdy chcę odprężyć się i nie zgłupieć do reszty, zaglądam do szafy zapełnionej starymi rocznikami tego czasopisma i wracam do lektur wywodzących się z czasów bajek o żelaznym wilku.

Ogarnia mnie wtedy uczucie wściekłości, że jego poszczególne egzemplarze nie mogą udowodnić głuszcom i ślepcom, że za komuny też istniało kulturalne życie. Tu stara śpiewka: życie było wtedy (pod pewnymi względami) lepsze, bujniejsze, znacznie ciekawsze od teraźniejszego, wzbogacone o przeżycia z pogranicza okolic duchowego wykwintu. Lecz, jak to bywa z podróżami po sentymentach minionej świetności, poczęły mnie dręczyć naprzemienne reminiscencje i jakieś niesprecyzowane podekscytowania przyprawione goryczą, żalem i mgławicowymi nostalgiami.

*

Jak czytam, kto w nim pisał, zalewa mnie krew. Z autorów polskich: Maria Dąbrowska, kongenialna tłumaczka Julio Cortázara – Zofia Chądzyńska, Magdalena Samozwaniec, Stefania Grodzieńska, Izabela Czajka, Wanda Falkowska, Maria Zientarowa (“Wojna domowa”), Konstanty Ildefons Gałczyński, Sławomir Mrożek, Stefan Wiechecki, Jan Stoberski, Stefan Kisielewski pod pseudonimem Klon. Jerzy Szaniawski drukował opowiadania o profesorze Tutce, Jan Kamyczek prowadził specjalną rubrykę savoir-vivre’u. Można było zapoznać się z literackimi rozważaniami Artura Sandauera, napawać twórczością Stanisława Dygata, esejami Jana Błońskiego. Zza żelaznej kurtyny nadsyłali reportaże: Olgierd Budrewicz i Roman Burzyński, co w gomułkowskich czasach było ewenementem.

Rysunkami przyozdabiał tygodnik Antoni Uniechowski, Zbigniew Lengren zamieszczał swojego Filutka, ilustrował niezapomniany Daniel Mróz, wierszy dostarczali: Jan Brzechwa, Janusz Minkiewicz, Ludwik Jerzy Kern, felietonami sypali: Jerzy Waldorff i Lucjan Kydryński, a jego brat, Juliusz Kydryński, przetłumaczył “Most na rzece Kwai”, swoiste uzupełnienie filmu niedostępnego w naszych kinach, wyświetlających radzieckie gnioty.

W nim publikował swoje powieści (“Katar”, “Śledztwo”) Stanisław Lem. W nim też Piotr Skrzynecki przedstawiał swoją obrazkową powieść (“Szaszkiewiczowa, czyli Ksylolit w jej życiu”). Natomiast “zgniły Zachód” reprezentowali: Françoise Sagan, Curzio Malaparte, Franz Kafka, niedościgły humorysta – Roald Dahl, Luis Borges, Ramón Gómez de la Serna i wielu, wielu innych pisarzy, grafików, malarzy, których tekstów próżno by szukać na mapie innych czasopism.

*

Tu znalazły bezpieczną przystań i to wokół niego skupiły się wybitne indywidualności, tworzące niepowtarzalny klimat. Wbrew socrealistycznym modom na intelektualną zgrzebność, dzięki konsekwencji, uporowi, dyplomacji w redakcyjnych rozmowach z ciemniakami od cenzury narodził się znany i masowo czytany periodyk. Znany powszechnie, gdyż na ówczesnym “rynku” był wyjątkiem, odmianą, nieustannym udowadnianiem, że przy odrobinie dobrej woli może powstać coś wspaniałego, coś wyraźnie, dobitnie, namacalnie różniącego się od partyjnych zaleceń.

MAREK JASTRZĄB