Czas na poezję: JERZY MARCINIAK
łzy płaczącej wierzby
nad rzeką tą przystawali wędrowcy
każdy
mógł tam ugasić pragnienie
a odbicia ich twarzy w wodzie zostawały na stałe
jak złapane na wietrze przelotne spojrzenie
we wsi słyszałem często skomlenie psa
naszego
starego wiernego
jakby chciał biec do mnie
ale nie mógł urwać się z uwięzi
latami
zbierałem pod płaczącą wierzbą jej dawne łzy
które
nadal spływały z jej odciętych gałęzi
wspomnienia te są tylko moje
a smutek też tylko mój
którego nikt nigdy nie rozpozna i nie zauważy
tak jak i wierzby znad rzeki łzy
od lat płynące po mojej starczej twarzy
dawni koledzy
na skraj łąki przychodzili
półkolem stawali i słuchali jak wieczorami świerszcze
dla wszystkich grały
patrzyli na odcięte gałęzie wierzby płaczki
z których nadal
stare gorzkie łzy powoli spływały
tam
patrzyłem jak znikał dzień za dniem i doba za dobą
wszystko tam było też inne i jednocześnie takie same
jak łzy karzełka z cyrku
który oświadczył się sobie i wziął ślub ze sobą
w orszaku ślubnym szedł clown żyrafa i słoń i lew
każdy był do głęboko wzruszony
każdy wyciągał ku niemu przyjazną dłoń
tam
każdy brzask nad ranem pąki kwiatów otwierał
i
łzy wierzby płaczącej z twarzy przechodniów ocierał
czekanie na wybory
zamieniliśmy się funkcjami
on był przewodniczącym Sejmiku
ja kierowałem opozycją prawicowo-nerwicową
później
on działał w partii zielonych
w dni wolne w partii czerwonych
tu i tu zasiadał w radach nadzorczych
ja po przegranych wyborach wspierałem brunatnych
darmowo
spotkaliśmy się w jednym pokoju
miał trochę lżejsze dolegliwości
myślał jednak słabiej ode mnie
chyba z powodu alkoholu
spotykaliśmy się też na spacerze
przymusowym
wieczorami przesiadywaliśmy w ogrodzie
patrzyliśmy na siebie w milczeniu
ubrania mieliśmy jednakowe
jedynie
trójkątne pieczątki nas różniły
on – Szpital Psychiatryczny
Oddział Przypadków Politycznych
ja – Szpital Psychiatryczny
Oddział Intensywnej Terapii
kiedyś dużo pisał o sobie
ale
nigdy nie wychodził przed swoje litery
zawsze
szedł w drugim szeregu ze starą maszyną do pisania
pod pachą
z każdym dniem
patrzyliśmy na siebie w coraz większym milczeniu
czekając na nadejście nocnej pory
by
w czasie snu zająć się bliższą i dalszą przyszłością
w wolne dni
czekaliśmy już od rana na kolejne wybory
biały śnieg
pamięci Elżbiety
mieszkanki Gór Stołowych
wtedy
śnieg był biały czysty przejrzysty
doliny w mrozie nieruchomo stały stały
dłonie marzły ramiona drżały
one na coś czy kogoś czekały czekały
szły śnieżne dziewczyny dziewczyny
we dwie we dwie
ludzki świat krótki mały
ze zgrzytem ze zgrzytem
brzaskiem świtem świtem
toczą się w dół kamienne lawiny
źreb
ściana skalna
przełęcz
i
porwane przez śnieg młode ładne dziewczyny
przyszłe matki
przyszłe żony
ból ból nieukojony
jedna wyszła drugą odkopali po kilku dniach
miała młodą jasną twarz
jak śnieg co się z góry strużynami toczy toczy
i
patrzyła patrzyła
sama sobie w swoje zamarznięte oczy
kilka lat po wtedy
kilka lat później
nadal
widać jak czerń nakłada się na czerń
tworzą dawną białość
nieistniejącą rzeczywistość niechcianą całość
a
krople deszczu uderzają o skały
kamienne
ze wzrokiem utkwionym w niebo w niebo
stałe nieruchome niezmienne
krople rzadkie białe
smutkiem nabrzmiałe nabrzmiałe
i
to całe całe