HEBEL: Sztuczna tęsknota za Zachodem

Fot. Marta Ankiersztejn. Na zdjęciu Sławomir Grzymkowski i Lidia Sadowa w spektaklu “Berlin Berlin” w warszawskim Teatrze Współczesnym.

Nie myślałem, że będę musiał kiedyś skrytykować spektakl wystawiany w moim ulubionym Teatrze Współczesnym. Inaczej jednak nie da się napisać o sztuce “Berlin Berlin” w reżyserii Wojciecha Adamczyka. Od Teatru Współczesnego, zwłaszcza pod dyrekcją Macieja Englerta, wymagam zdecydowanie więcej niż od trzeciorzędnych teatrów prywatnych. Przede wszystkim życzyłbym sobie trzymania poziomu, czego w obejrzanym przeze mnie spektaklu ewidentnie zabrakło.

Mówiąc w dość dużym skrócie – fabuła spektaklu “Berlin Berlin” jakby pochodziła z wyprodukowanego dla mas sitcomu. Akcja tej sztuki rozgrywa się w Berlinie Wschodnim, skąd Emma i Ludwig chcą uciec na Zachód. Emma zatrudnia się więc jako opiekunka matki Wernera – oficera Stasi – gdyż z jego mieszkania najłatwiej przekopać się do Berlina Zachodniego. Werner zakochuje się w Emmie, a jej partner Ludwig farsowym zbiegiem okoliczności trafia do siedziby NRD-owskich służb. Jednak kiedy mistyfikacja wychodzi na jaw, mur oddzielający dwa światy upadnie i wszyscy poczują wszechogarniające ich szczęście.

Długo zachodziłem w głowę, jak to się stało, że tak słaba sztuka – zarówno pod względem językowym, jak i dramaturgicznym – zagościła na scenie Teatru Współczesnego. Cokolwiek by mówić, to właśnie ten teatr – jak do tej pory – był dla mnie wyznacznikiem poziomu wystawianych spektakli. No bo przecież w teatrze Macieja Englerta podziwiałem Borysa Szyca w wyśmienitym “Psim sercu” Bułhakowa, Andrzeja Zielińskiego w “Najdroższym” czy “Kim jest pan Schmitt?”, a także Katarzynę Dąbrowską w “Gdybym cię nie poznał”. Po obejrzeniu spektaklu “Berlin Berlin” byłem więc w wielkim szoku, że tak łatwo można ryzykować utratę wypracowanej przez lata marki, np. wystawiając tak mierną sztukę, jaką tym razem zobaczyłem. Nie wierzyłem własnym oczom i uszom, zadając sobie pytanie o przyczynę, upatrywałem jej w pogoni za sukcesem komercyjnym. Czyżby więc już ton zaczęły nadawać teatry prywatne, których repertuary trafiają do mniej wymagającego masowego odbiorcy, zgodnie z jego oczekiwaniami: żeby było zabawnie, miło i przyjemnie?

Spokojnie – nie jestem malkontentem. Widziałem, że aktorzy na scenie dali z siebie wszystko i zagrali dobrze, a niektórzy nawet świetnie. Nie rozumiem jednak, jak to się stało, że na deski Teatru Współczesnego wkradł się słaby sitcom. Poziom tego spektaklu nie jest wyższy od tego, co wiele lat temu widzieliśmy np. w bardzo miernym serialu telewizyjnym “Halo, Hans!”, który usiłował nawiązywać do “Stawki większej niż życie”. W zasadzie zaś tak naprawdę był parodią serialu wyreżyserowanego przez Andrzeja Konica i Janusza Morgensterna. Zresztą, zarówno spektakl “Berlin Berlin”, jak i utrzymany w prześmiewczym klimacie serial o dzielnym Hansie Klopsie łączy osoba reżysera, co już mogło zapowiadać mającą nastąpić katastrofę. Szkoda jednak, że dowiedziałem się o tym dopiero po obejrzeniu przedstawienia, na które bardzo ochoczo się wybrałem.

Zastanawiałem się nad tym, jaki jest przekaz obejrzanej przeze mnie sztuki? No i – nie ukrywam, że mam z tym wielki problem. Gdy o tym myślę, pojawia się wielka pustka. W spektaklu tym nie doszukamy się żadnej głębszej myśli, bowiem w jego trakcie widzimy, jak aktorzy wygłupiają się, sypią żartami poniżej poziomu czy ganiają po scenie. Aż dziwię się, że ta sztuka zdobyła prestiżową nagrodę Moliera. Przyznaję, że po jej obejrzeniu z teatru wyszedłem bardzo rozczarowany, może też nieco przybity z poczuciem zdołowania porównywalnego do tego, jakby ktoś mnie zdradził.

Jeżeli miałbym napisać coś pozytywnego, to na pewno pochwaliłbym Sławomira Orzechowskiego, który z malutkiej rólki generała Munza uczynił prawdziwą perełkę. Życzyłbym sobie, żebyśmy tego znakomitego aktora mogli jeszcze oglądać w wielkiej roli na miarę Iwana Paszkina, którego wyśmienicie zagrał w “Ludziach i aniołach”, a przy okazji mogli podziwiać wielki kunszt prezentowanej przez niego gry aktorskiej. Niezapomniany pozostanie Krzysztof Wakuliński w roli Neptuna, ale o tyle to nie dziwi, że mam w pamięci jego wspaniałą rolę profesora Filipa Filipowicza Przeobrażeńskiego z “Psiego serca”. Co poniektórzy też wypadli świetnie, chociaż spektakl, w którym zagrali, zupełnie nie pasuje do jednego z bardziej znakomitych teatrów w mojej ukochanej Warszawie. No bo jest to przecież słabe przedstawienie, w którym czasy komunizmu zostały zobrazowane zupełnie nieautentycznie, chociaż zabawnie. Dobrze, że aktorzy przynajmniej zagrali tak, jak powinni.

JAROSŁAW HEBEL


Teatr Współczesny w Warszawie – Patrick Haudecœur/ Gérald Sibleyras, “Berlin Berlin” (przekł. Barbara Grzegorzewska). Reżyseria i opracowanie muzyczne – Wojciech Adamczyk. Występują: Lidia Sadowa, Mateusz Ostrowski, Sławomir Grzymkowski, Joanna Jeżewska, Kinga Tabor, Leon Charewicz, Sławomir Orzechowski, Krzysztof Wakuliński, Sebastian Świerszcz, Dariusz Dobkowski.
Spektakl trwa: 2 godz. i 20 min. (w tym jedna przerwa).