CHUDZIO: Podróżując z Johnem Steinbeckiem

Kto choć raz w życiu nie zamarzył o podróży po Stanach Zjednoczonych, nie zachwycił się poetycką metaforą i nie zaznaczył w książce choć jednego ulubionego zdania, może “Podróży z Charleyem” Steinbecka nie docenić. Wszyscy pozostali przepadną z kretesem, a ich umysły wraz z autorem będą się snuły lokalnymi drogami jeszcze przez wiele dni po zakończeniu lektury.

Przy czym umówmy się: ta książka nie jest przewodnikiem po Stanach, nie porządkuje wiedzy o nich ani nie definiuje dla nas tego kraju. To nie jest też dziennik z podróży spisywany dzień po dniu przez skrupulatnego skrybę. Nie otrzymamy tutaj przepisu na podróż po Ameryce, spisu przemierzanych przez pisarza tras ani listy głównych atrakcji. Sam Steinbeck napisał zresztą, że “Podczas takiej podróży jak moja tyle jest do zobaczenia i do przemyślenia, że wypadki i myśli zapisane tak, jak się zdarzały, mąciłyby się i mieszały niby powoli gotująca się [zupa] minestrone” oraz “Urodziłem się zagubiony i nie czerpię przyjemności z odnajdywania się na mapie ani też z orientacji w zarysach, które symbolizują kontynenty i państwa”.

Jeśli czegoś możemy się po tej książce spodziewać, to raczej wielu przepięknych zatraceń i zbłądzeń, zarówno tych w terenie, jak i tych literackich czy egzystencjalnych.

Oto bowiem spotykamy 58-letniego Johna Steinbecka, który w 1960 roku kupuje półciężarówkę, przerabia ją na wygodnego kampera, po czym pakuje zbyt wiele rzeczy, zabiera psa i wyrusza w sentymentalną podróż ku terenom wcześniej znanym i nieznanym, wiedziony raczej intuicją i sercem niż mapami i rozumem. Od pierwszych stron pałamy do Steinbecka sympatią i nie ma chyba takiej biografii autora, która byłaby w stanie w podobny sposób sprawić, że czujemy się jak jego najlepsi przyjaciele, albo nawet jak bratnie dusze. W “Podróżach z Charleyem”, po tym jak już zdecydujemy się usiąść obok Johna w szoferce w poszukiwaniu Ameryki, prawie do końca nie chcemy z niej wysiadać, a o tym “prawie” opowiem za chwilę.

“Podróże z Charleyem. W poszukiwaniu Ameryki”, zostały ponownie i przepięknie wydane w tym roku przez Wydawnictwo Prószyński i S-ka, i gdybym miała tę książkę opisać tylko dwoma słowami, wybrałabym “czułość” i “poezja”. Przez większość stron autor serwuje nam bowiem prozę poetycką na najwyższym poziomie, a książka emanuje czułością do napotykanych ludzi, Ameryki, do przerobionej na mikrodomek ciężarówki (“Rosynant odwzajemniał mi się za moją troskliwość tak, jak był powinien: warczącym silnikiem i doskonałym funkcjonowaniem”), ale przede wszystkim do swojego czworonożnego współtowarzysza podróży – pudla Charleya. Czułość i troska względem tej istoty przelewa się przez kolejne strony niczym Wodospady Niagara, a przedstawiona w książce więź między Johnem Steinbeckiem a jego starym pudlem rozczuli nawet największego twardziela, o psiarzach nie wspominając.

“Kiedy ktoś obcy zwraca się do Charleya takim szczebiotem, Charley go unika. Bo Charley nie jest człowiekiem; jest psem, i to mu się podoba. Uważa, że jest psem pierwszorzędnym i wcale sobie nie życzy być drugorzędną istotą ludzką”.

Podczas lektury zastanawiałam się momentami, jakbym odebrała tę książkę, zanim zostałam opiekunką cudownej wielorasowej suczki Koko. Prawdą jest bowiem to, że po decyzji o wzięciu pod swój dach psa, postrzeganie rzeczywistości zmienia się raz na zawsze, uwrażliwiając nas na losy wszystkich czworonogów świata. Charley jest w książce bardzo istotnym bohaterem, a Steinbeck w sposób zabawny i często dość szczegółowy przedstawia nam przeróżne zwyczaje swojego pupila. Palec pod budkę dla wszystkich tych, którzy mają psa, i w Charleyu nie odnajdą zachowań własnych psiaków, a w Steinbecku swoich własnych w roli ich opiekunów.

Oprócz miłości do psa John Steinbeck nie skrywa też uczuć, jakie żywi do swojego kraju. Mimo że na żadnej ze stron nie obnosi się z patriotyzmem, książka ta bardzo często przypomina nam, że pisarz przez cały okres swojej twórczości był uwrażliwiony na problemy, z którymi borykał się jego kraj. W “Podróżach z Charleyem” bardzo wyraźnie widać troskę autora o ojczyznę w czasach znamienitych i burzliwych przemian. Autor też całkiem otwarcie martwi się o kondycję świata (pokusiłabym się nawet o stwierdzenie, że był ekologiem), wyraża obawy odnośnie do tego, dokąd świat zmierza i jaka w przyszłości będzie Ameryka.

Przy całej sympatii do kraju, autor nie oszczędza jednak swoich rodaków. O napotykanych po drodze ludziach potrafi się wypowiadać zarówno z wielkim podziwem i sympatią, jak i ogromną niechęcią, zjadliwą ironią i sarkazmem. Spotykani ludzie napawają go dumą i wzruszeniem, ale potrafią też przerażać, budzić wstręt i smutek, zwłaszcza w ostatniej części książki, gdzie autor porusza bardzo żywy w latach sześćdziesiątych problem rasizmu.

“Dziwna rzecz, jak jedna osoba może nasycić pokój witalnością, emocją. A znowu inni potrafią wypompować całą energię i radość, wyssać do sucha przyjemność i nie mieć z tego żadnej pożywki. Tacy ludzie rozpylają szarość dookoła siebie”.

Odniosłam wrażenie, że Steinbeck wyruszał w tę podróż z wielką chęcią i otwartością na innych, i że miał plany odbycia wielu rozmów z pobratymcami. Jednakże w trakcie podróży i w wyniku niektórych niefortunnych interakcji jakby stracił rezon i chęci, skupiając się na opisywaniu dzikiej przyrody, swojej relacji z Charleyem i robieniu notatek na temat zmieniającej się rzeczywistości.

Przez większość książki nie pamiętałam, że jest to tak naprawdę podróż w czasie po świecie, który już dawno nie istnieje. Opisywane przez Johna Steinbecka Stany Zjednoczone w procesie zmian społeczno-gospodarczych z lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku współgrały z tym, co wiem o współczesnej Ameryce, choć było tak być może tylko dlatego, że prawdziwą podróż po tym kraju ciągle mam jeszcze przed sobą. Z przyjemnością błąkałam się więc wraz z noblistą i jego pudlem po manowcach Stanów, unikałam dużych miast, spałam w zaparkowanym na dziko kamperze, zachwyciłam się Minnesotą, odwiedziłam krewnych i przyjaciół Steinbecka z Teksasu, omijając większość parków narodowych – “Może dlatego, że zawierają rzeczy jedyne, imponujące, zdumiewające – największy wodospad, najgłębszy kanion, najwyższą skałę, najbardziej olśniewające dzieła człowieka czy przyrody. A wolę obejrzeć dobrą fotografię Brady’ego…”.

W ten przyjemny sposób dojechałam ze Steinbeckiem do samego Południa, gdzie w Luizjanie dostałam w głowę obuchem i z piskiem opon wróciłam do lat sześćdziesiątych w całej ich brutalności. Ostatnia, czwarta część, książki ma dla mnie zupełnie inny wydźwięk od reszty i sprowadza rozmarzonego czytelnika dość boleśnie na ziemię. Nawet styl książki się tutaj dość gwałtownie zmienia, proza poetycka ustępuje miejsca relacjonowanym faktom tak, że czytelnik wypada spod sekwoi i “gwiazd jak szlifowane niebo” prosto do brutalnej rzeczywistości z bólem i zamętem na czele. To był właśnie ten moment, w którym miałam ochotę natychmiast tę podróż zakończyć.

Warto jednak dotrwać do końca i nie pozwolić, by konflikty na tle rasowym przysłoniły nam resztę wrażeń z lektury. Po przeczytaniu całości zostałam z mnóstwem przemyśleń i wrażeń. “Podróże z Charleyem: w poszukiwaniu Ameryki” to od teraz jedna z moich ulubionych książek. Jej wielką wartość dodaną stanowi – moim zdaniem – to, że nie znajdziemy w niej jednej definicji kraju Steinbecka i że każdy czytelnik po przeczytaniu całości może odkryć nieco inną Amerykę. “Ludzie nie robią podróży – podróże robią ludzi”, stwierdza na koniec autor, a ja zgadzam się z nim w zupełności, wierząc, że dotyczy to każdego rodzaju podróży, także tych literackich.

JOANNA CHUDZIO


John Steinbeck, “Podróże z Charleyem. W poszukiwaniu Ameryki” (przekł. Bronisław Zieliński), Prószyński i S-ka, Warszawa 2023.