STOJAK: Vincent

Fot. Domena publiczna. Vincent van Gogh – “Autoportret” (1887).

Wszedł do pokoju. Nie poznawał w nim niczego, co byłoby jego, bo nic tam w zasadzie jego nie było. No może poza stołem i krzesłem, które jego też nie były. Stały na wykrzywionych nogach i kolebały się jak pijany zając. Zastanawiał się nawet, czy to jest jego pokój, czy może jego nie jest. Ale przypomniał sobie, że pokój też nie był jego, tylko wynajęty i dawno już nieopłacany. Spodziewał się nawet, że właściciel pokoju może wywalić go pewnego pięknego dnia na zbity pysk.

Mała klitka w kształcie kwadratu, z małym oknem na zachód – to całe lokum, które zajmował od kilku miesięcy i które służyło mu jako sypialnia, bawialnia i pracownia. Wokół ciemno i duchota wielka. Otworzył okno i wziął kilka głębszych oddechów. Dusiło go skwarne, letnie powietrze i dławiący zapach lawendy. Jej pyłki roznosiły się po całym pomieszczeniu, w świetle wyglądały jak małe kawałki papieru. O tej porze roku lawenda była już dojrzała, dorodna i pięknego koloru wrzosowego. Mnożyły się w niej żółte motyle, które pląsały jakby w tańcu i niektóre unosiły się ponad nią, i wyglądały jakby były nadmuchane. Motyle, żółte motyle…

Wszędzie, gdzie nie spojrzał, roztaczały się lawendowe pola, które jednym razem go urzekały, a innym powodowały mętlik w głowie i jaskrę w oczach. Płynął razem z lawendą i motylami, i marzył o świeżości dnia, o jaśniejącym niebie i ptakach wysoko unoszących się w chmurach jak latawce. Chciałby być takim ptaszkiem, wolnym, którego wszyscy podziwiają i dokarmiają. Marzył jak mały chłopiec, chociaż był już dorosłym mężczyzną. Ale czy dorośli mężczyźni nie marzą?

Bo taki motyl lata sobie gdzie mu się podoba i zadaje się, z kim chce… Więc dobrze być motylem.

“No cóż, życie nie ze wszystkimi obchodzi się łagodnie…” – pomyślał i już chciał zrobić krok ku drzwiom, gdy cielęcym wzrokiem spojrzał pod nogi i ujrzał żabę skaczącą po zdartych deskach podłogi. Już prawie wskakiwała mu na spodnie. Przeszedł po nim dreszcz obrzydzenia. Czym prędzej zrobił wielkiego susa na przód, pozostawiając obrzydlistwo za sobą. Potem pomyślał, że każdy chce żyć, żaba też, więc dał jej spokój, a sobie nie zawracał już nią głowy.

Zbliżał się wieczór, pachniało deszczem, który właśnie przestał padać. Zmoczył ulice i pola. Nawodnił sady i łąki. Przegonił motyle, żółte motyle. Ciemna kotara przysłoniła pola lawendowe, drogi i gwiazdy, które właśnie zbliżały się do miasta. Zapach lawendy drapał w nosie, był wszędobylski. Motyle pukały w szybę okna, jakby chciały, aby je wpuścić do środka. Otworzył okno. Popatrzył na parapet i pędzle wrzucone niedbale do dużego garnka z wodą po ogórkach i pomyślał, że dosyć już ubliżania sobie. Tak, nie wierzył w swoją siłę sprawczą, nie wierzył, że słońce uśmiecha się do wszystkich nieszczęśników po równo, a już na pewno nie do takich jak on, nie wierzył dziś w życie.

Zszedł po schodach, które już dawno powinny były się zapaść. Skrzypiały jak stare skrzypce, skowyczały i płakały z rozpaczy. Wyglądały jak stara łajba i jak stara łajba kolebały się we wszystkie strony. Powłóczył nogami w stronę gazowej latarni, gdzie stał stary szynk. Napis “Pod kasztanem” raził blaskiem z daleka. Drogę znał prawie na pamięć, bo zaglądał tam często i zawsze wtedy, gdy opuszczała go nadzieja. Przemawiał do niego księżyc, który koniecznie chciał go zawrócić do chałupy, ale malarz wiedział, czego mu dzisiaj trzeba i nie słyszał, bo był przygłuchy na jedno ucho.

Znudzony i zmęczony, rzucił swoje ciało na drewnianej ławie, rzucił ostatnią, jaką posiadał, monetę na stół i zawołał:

– Kieliszek absyntu daj mi tu zaraz, karczmarzu…

Wypił jeden, drugi, a potem trzeci kieliszek. W nosie kręciło, jakby pieprzem natarł nozdrza. Ale było miło, robiło się coraz milej…

Czekał aż się rozwidni, żeby umrzeć. Szybko zrobiło mu się szkoda nocy i jej radosnej atmosfery. Czuł, jak alkohol zapełnia mu żyły, jak płynie niczym wartka rzeka. Teraz wrze i bucha jak gorące fajerki albo ogień z pieca, który pożera każdą jego cząsteczkę, targa na boki i wyciąga jak prześcieradło po wykrochmaleniu. Ale jest radośnie, śpiew wypełnia jego liche płuca. Noc, choć ciemna, to radosna, wzywa go do zabawy. Odeszły wszystkie troski. Stwierdził nawet, że pieniądze nie są mu do niczego potrzebne, bo absyntu napije się na zeszyt u żydowskiego karczmarza, a reszta… jakoś to będzie. Co prawda oberżysta zacznie upominać się o swoje, ale co tam…, kiedyś przecież jakieś pieniądze zdobędzie. Nie potrzeba mu do życia niczego. Wystarczy powietrze i te piękne widoki wokół, te pola lawendowe, farby i pędzle…

Wracał do domu nad ranem z ustami pełnymi abstyntowego fetoru. Jego oddech truł przydrożne kwiaty. Szedł jak włóczęga, posuwając wolno nogami. W pewnym momencie ujrzał pola pełne słoneczników, z litością spoglądające na idącego Vincenta. Jakby mówiły do niego: “Ty jeszcze na tym świecie?”. Patrzył i nie dowierzał. “Nie, to niemożliwe… – pomyślał – jeszcze wczoraj rosła tu lawenda”. Miał nawet zamiar teraz w powrotnej drodze zerwać kilka gałązek dla Ewy. Ona mu wybaczy, że poszedł i upił się jak świnia. Ona zawsze mu wybaczała…

Przysiadł przy rowie. Słoneczniki jakby ruszały głowami. Patrzyły na niego. Cieszyły się jego widokiem, był dla nich przecież artystą…, wielkim artystą, choć nieznanym jeszcze nikomu. On patrzył na nie z niedowierzaniem. Widział wielkie i dorodne kwiaty, z głów których sypało się gdzieniegdzie ziarno. Stały znużone samym staniem, i słońce też smagało je po twarzach. Nagle Vincent zobaczył, że wielkie czarne ptaszyska obległy słonecznikowe pole i, wnikając w nie swoimi szponami, zaczęły wyjadać ziarna. Słoneczniki toczyły z nimi walkę o przetrwanie, ale ptaków było zbyt wiele. Były duże i silne. Vincent podniósł się na równe nogi, zaczął krzyczeć i wymachiwać rękami, ale ptaki nic sobie z tego nie robiły. Oklapnął jak kwiat. Usiadł na trawie i ze spuszczoną głową zaczął płakać.

Obudził się pod wieczór. Leżał mokry na polu pełnym dorodnej pszenicy. Z łanów sypały się ziarna. Wiatr delikatnie je kołysał. Tylko kruki latały, jak latały już wcześniej, już od samego rana… 

MIROSŁAWA STOJAK