TOMCZYK: O „Matce” Witkacego

Oglądając fotosy ze spektaklu „Matka”, wystawianego na scenie na Jaracza w Teatrze Ateneum, można odnieść wrażenie, że odpowiedzialna za reżyserię Anna Augustynowicz stworzyła obraz niepokojący, metaforyczny, mroczny.
Jeśli dodać do tego pełną napięcia muzykę, groteskowy ruch sceniczny w postaci tańca stylizowanego na tango, steampunkowe meloniki i okulary przeciwsłoneczne noszone przez bohaterów, motyw ptaków pojawiających się znikąd, czerwoną piłkę jako jedyny kolorowy rekwizyt w tym czarno-białym świecie, dziecięcą wyliczankę rodem z horroru zastosowaną niczym refren oraz tajemnicze odgłosy kroków i wystrzałów w tle, dopełnia się wizja spektaklu poruszającego i wielowymiarowego.
Na wstępie uprzedzę, że niestety tak nie jest.
Witkacy napisał „Matkę” w 1924 roku i teraz, sto lat po premierze, dramat nadal jest aktualny. Mianowicie chodzi o relacje na linii matka-dziecko (ściślej: matka-syn). Będący na utrzymaniu matki, baronówny Janiny von Obrock (po mężu Węgorzewskiej), trzydziestoletni Leon trwoni czas na rozmyślania filozoficzne, zamiast zająć się pracą i zacząć żyć na własny rachunek. Wskutek tego matka popada w nałogi (alkoholizm, morfinizm, pracoholizm), w następstwie czego traci wzrok, a niebawem umiera.
Augustynowicz udało się ukazać zachwiane relacje panujące między matką i synem. Z jednej strony Janina zaharowuje się [na śmierć], by Leon odnalazł czas i miejsce na samorealizację. Nazywa go przy tym „wampirem”, choć słowa te nie padają bezpośrednio z jej ust, a są przytaczane przez Leona. Z drugiej, odtrąca go, gdy ten potrzebuje matczynego wsparcia, zakazując się przytulania. Tych dwoje łączy dziwna, nierozerwalna więź. Są od siebie uzależnieni i jednocześnie ranią się wzajemnie. Wydaje się, że Leon cierpi bardziej. Pragnie zbliżyć się do matki, która, niczym mysz w kołowrotku, pokonuje kolejne okrążenia, dziergając na drutach nieskończenie długie szale, byle tylko zarobić na jego utrzymanie. I nie chce przestać. By ratować matkę, mężczyzna zaprzedaje duszę diabłu: zostaje alfonsem, utrzymankiem, szpiegiem. Wyzbywa się marzeń i idei, zdradza ojczyznę, by matka w końcu mogła odpocząć. Oznacza to, że każde z nich rezygnuje z siebie na rzecz drugiej osoby i się dla niej poświęca. Jednak nie ma mowy o szczęśliwym zakończeniu. Leon jako wyznawca katastrofizmu staje się jego ofiarą. Mimo dobrych chęci, traci szansę na wzmocnienie czy w ogóle zbudowanie relacji z kobietą, która – zdaje się – nigdy go nie kochała. Scenę, kiedy grająca Janinę Agata Kulesza, wozi w dziecięcym wózku czerwoną piłkę stanowiącą alegorię Leona, wyjęto z paradokumentu o wyrodnych matkach. Przedramiona pokrywa gęsia skórka. Złowrogo brzmiąca kołysanka (zwłaszcza wers „aaa kotków pięć, mama czuje dziwną chęć…”) potęguje wrażenie chłodu emocjonalnego matki wobec własnego dziecka. Widz odnosi wrażenie, że czerwona piłka zaraz wypadnie z wózka i stanie się coś bardzo złego. Ta wizja podsuwa skojarzenie ze sprawą śmierci małej dziewczynki z Sosnowca z 2012 roku.
Zarówno Agata Kulesza, jak i grający Leona Adam Cywka, dobrze wpisują się w wizję Anny Augustynowicz. Początkowo zdziwienie budzi fakt, że aktor (syn) w rzeczywistości jest starszy od aktorki (matki), ale to przecież teatr – tu wszystko jest umowne. Na scenie pojawiają się także, w podwójnych rolach, Zofia Domalik, Ewa Telega, Janusz Łagodziński, Łukasz Lewandowski, i całą szóstkę ogląda się z zaciekawieniem i przyjemnością.
Co więc zawodzi?
Rzec można, że Anna Augustynowicz zapewnia bogaty wachlarz teatralnych atrybutów. Poza dobrą grą aktorską widz dostaje minimalistyczną, ale wymowną scenografię, przemawiające do wyobraźni transmisje wideo, budującą napięcie muzykę, ascetyczne (poza jednym wyjątkiem) kostiumy, czarno-biały świat, w którym znaczenie odgrywa tylko jedna barwa, co od pierwszego momentu stanowi zagadkę. Jednak poszczególne elementy nie mają ze sobą logicznego związku albo zbyt luźno je ze sobą połatano. Dlaczego panowie w melonikach poruszają się tanecznym krokiem? Jakie znaczenie dla przesłania dramatu mają ptaki w transmisjach wideo? Brak też jasnej granicy między groteską a powagą, przy czym zaznaczam, że nie domagam się dosłowności. Mam wrażenie, że reżyserka nie potrafiła zdecydować, czy robi sztukę bardziej na serio (temat wszak ważki!), czy, idąc za głosem Witkacego, w pierwszej mierze dopuszcza do głosu karykaturę i wyolbrzymienie. To sprawia, że po siedemdziesięciu pięciu minutach czuję niedosyt. Na szczęście w głowie pozostaje pytanie, na które warto sobie odpowiedzieć: czy powinno poświęcać się dla drugiej, nawet najbliższej osoby, kosztem siebie i własnych idei lub zdrowia? Augustynowicz podpowiada, że nie.
Na zakończenie wspomnę o istotnym aspekcie sceny na Jaracza. Scena (nie wiem, jak to wygląda podczas innych spektakli, ale podczas „Matki” tak jest) zbudowana jest w taki sposób, że zajmuje aż drugi rząd widowni. Oznacza to, że rząd trzeci faktycznie staje się rzędem pierwszym i widz wybierający tu miejsce wzrok ma na poziomie podłogi i ogląda spektakl z mocno zadartą głową. Biorąc pod uwagę długość spektaklu i brak przerwy, jest to bardzo niewygodne i przyznam, że pierwszy raz spotkałam się z takim rozkładem widowni w teatrze. Warto więc wybrać miejsca w kolejnych rzędach.
KATJA TOMCZYK
Teatr Ateneum w Warszawie (Duża Scena) – Stanisław Ignacy Witkiewicz, „Matka”. Reżyseria – Anna Augustynowicz. Występują: Agata Kulesza, Adam Cywka, Zofia Domalik, Ewa Telega, Janusz Łagodziński, Łukasz Lewandowski.
Spektakl trwa: 75 min. (bez przerwy).