DOMINICZAK: Miniatury

Fot. Pixabay.com

Pucci Romano – Buddysta z przypadku
(fragmenty/ przekł. Lena Dominiczak)

Czuję się trochę jakbym była buddystką z przypadku.

Wiele razy mówiłam o tym przyjaciołom, ludziom, którzy mnie znają i się ze mną widują, ale też moim pacjentom. To oczywiście takie trochę ironiczne pojęcie, odnosi się do wędrówki w stronę zen pojmowanego z perspektywy śródziemnomorsko-zachodniej. Odnosi się do znalezienia niszy, spokoju w środku burzy.

Ten mój buddyzm pojmuję nie jako prawdziwą dyscyplinę, lecz jako otwarcie wobec życia. Ale jakieś reguły i podstawy rządzą nawet buddyzmem z przypadku. Według nich nie musimy wcale oderwać się od realnego świata, żeby osiągnąć spokój.

Żeby być buddystami z przypadku należy mieć szerokie i silne barki. Przez lata myślałam, że nie jestem silna, że potrafię jedynie dobrze udawać. Tak, żeby wszyscy wokół mi wierzyli. Potem, mierząc się z różnymi wyzwaniami, odkryłam, że jednak byłam silna naprawdę.

To było dla mnie odkrycie. Musiałam zrozumieć, że wiele rzeczy, które podświadomie przypisywałam działaniu ślepego losu, tak naprawdę osiągnęłam samodzielnie. Były moje.

Żeby być buddystami z przypadku konieczna jest wiara w życie. W to, że jest przywilejem, największym darem, więc należy je szanować. Żyć tak, żeby nigdy nie przestać go kochać.

To trudne.

 

Barbara Angeli – Klatka 
(przekł. Lena Dominiczak)

Kojarzycie, jak mówi się wam, żebyście nie żyli tak, by spełniać cudze oczekiwania, ale żeby robić to, co naprawdę rozpala w was ogień, bez względu na osąd innych? Próbuję. Kiepsko mi to idzie, ale przynajmniej próbuję.

Jest czerwiec, co oznacza tylko jedno: kończy się szkoła, a wraz z nią moje życie zawodowe. Tak to jest, gdy pracuje się w tajemnicy przed mężem, nauczycielem w szkole podstawowej, który jest sztywnym konserwatystą. Mówi, że kobiety muszą zostać w domu. To ich miejsce, powtarza. Dlatego już wiem, że kiedy za piętnaście minut wybije godzina piąta w to letargiczne piątkowe popołudnie, przypieczętuję moje nieuchronne letnie przeznaczenie. W domu, z mężem i jego skargami. Wzdycham ponuro.

Po raz enty spoglądam na zegarek, gdy z gabinetu wychodzi mój szef. Uśmiecha się do mnie, przechodzi kilka kroków dzielących go od mojego już uporządkowanego biurka i uprzejmie, ale też ze zdecydowaniem, ściska moją dłoń: “Droga Adelo, jak co roku, zawsze szkoda się z Tobą żegnać. Będziemy za tobą tęsknić przez te miesiące. Ale wiedz, że gdybyś zmieniła zdanie, to biurko jest zawsze do Twojej dyspozycji. Możesz przychodzić i pracować, kiedy tylko chcesz”.

“Dziękuję, naprawdę doceniam twoje słowa”. Opuszczam na chwilę twarz, by ukryć zaszklone oczy. Nagle chęć wyrzucenia z siebie całego ciężaru, jaki czułam na swoich barkach, staje się nie do powstrzymania. Chcę mu powiedzieć, jak bardzo chciałabym zostać. O tym, jak wyczerpujące było przez te wszystkie lata przychodzenie do pracy bez możliwości powiedzenia komukolwiek czegokolwiek. O tym, jak bardzo kocham mojego jedynego syna Sebastiana, mimo że nie mogę go przytulić, gdy płacze sam w swoim pokoju, ponieważ gesty czułości “psują dziecko”. O tym, jak bardzo chciałam stworzyć duży dom pełen dzieci, ale po dwóch poronieniach zdałam sobie sprawę, że moje ciało mówi mi, że więcej nie mogę. Rozczarowane spojrzenie mojej matki, zazdrość wobec siostry, która znów zaszła w ciążę, poczucie nieadekwatności we wszystkich obszarach mojego życia.

“Życzę udanego lata, do zobaczenia we wrześniu”.

Może szef będzie zaskoczony moją nagłą ucieczką, a może jej nie zauważy. Biorę torbę i pędzę w dół po schodach, gdzie czeka na mnie moje drugie życie.

 

Lena Dominiczak – Obierki
Obierki: rzeczy wybrakowane, wybierki, resztki.

Babcia była rzeczą wybrakowaną, obierkiem, resztką siebie samej. Kurczyła się z każdym rokiem coraz bardziej. Miała w sobie dziury po nie swoim lęku, po cudzych zmartwieniach. Czasami ktoś próbował wlać w nią ciepło i dobro, ale ona przeciekała jak smutna para kaloszy noszonych zbyt często. Nie zostawało nic w środku.

Była rzeczą wybrakowaną, bo brakowało jej wiary w świat i w siebie samą. Mówiła, że żyje zbyt długo, żeby chcieć żyć dalej, ale wystarczająco długo, żeby pamiętać dobre czasy.

– Kiedyś to było… – mruczała jak stara kocica, kiedy czesałam jej włosy. – Teraz się boję.

– Świat to różne formy niepokoju – odpowiadałam.

Była rzeczą wybrakowaną, bo została pomniejszona o swojego męża. Żyła sama w mieszkaniu pełnym obrazów, które namalował. Patrzyły na nią portrety nieznanych jej postaci historycznych i pejzaże, widoki, których nigdy nie widziała na żywo. Śpiąc, podróżowała po tych obcych jej krajobrazach, przestawiała przedmioty na martwych naturach, siadała na namalowanych krzesłach.

– Nocą dzieją się dziwne rzeczy – mówiła.

Kiedy jest ciemno, tylko się domyślasz istnienia świata.

Z czasem ich pokój przestał pachnieć terpentyną i farbami olejnymi, a potem zniknęła również ona. Próbuję sobie wyobrazić ich dom. Głowy na starych portretach pewnie lekko się kiwają, mrugają do siebie nawzajem, szukają jej wzrokiem. Jeśli się wysilę, to widzę sypialnię, salon i kuchnię. To właśnie nią była najbardziej, kuchnią: przesłodzoną herbatą, czerwoną firanką w białe kwiaty, chlebem z powidłami. Czasami jej palce pachniały margaryną.

Lubiłam obierać z nią ziemniaki. Pod paznokciami miałam ziemię, a z obierków układałam potem wzorki na błękitnej ceracie. Wszechświat pomniejszony do miski ziemniaków nie był straszny. Cały nasz mikrokosmos na blacie stołu.