JASTRZĄB: Marcel Proust, czyli słowik po mutacji

Fot. Domena publiczna. Na zdjęciu Marcel Proust (1895).

Człowiek niewiedzący, na czym polega życie wśród innych, pewny siebie i swoich zapatrywań, przekonany o słuszności wypowiadanych sądów, pragnie zmieniać, osądzać, ulepszać świat, nie dając mu w zamian nic. Celesta – odwrotnie. Sokrates na każdym kroku z pokorą stwierdza, że wie, jak mało wie. Gdyby ludzie tacy jak Proust mieli swoje Celesty, ilu nieporozumień można by było uniknąć i jak wielu oszczerców straciłoby fach (szkoda, że nie zabrała głosu wcześniej)!

Kiedy miała wejść do jego życia “na trochę”, wydało się jej rzeczą naturalną, że zostanie w nim na dłużej. Tak, jak rzeczą najzupełniej oczywistą było dla niej to, że Marcel żyje niezgodnie z ogólnie przyjętymi zwyczajami: zasypia, gdy inni wstają, wstaje, gdy pozostali kładą się na spoczynek.

Pochodzi ze wsi. Ma 21 lat, gdy zostaje przy Marcelu i dopiero zaczyna rozglądać się po życiu. Jest mężatką, jej mąż także pracuje u Prousta, jako osobisty kierowca. Jej dotychczasowe, uregulowane życie ulega zaburzeniu. Bez wielkiego żalu, spontanicznie i niezauważalnie dla siebie – rezygnuje ze starego nawyku wczesnego wstawania, z coniedzielnych wypraw do kościoła. Dziwna fascynacja osobowością pisarza wywiera na nią tak ogromny wpływ, że nie odczuwa tęsknoty za poprzednią egzystencją.

Dziwna? Zastanawiam się, czy gdyby nie szczęśliwy traf, przypadek nazywający się Celesté Albaret, Marcel znalazłby drugą taką oddaną duszę, drugie tak wierne serce, kobietę zachłannie pragnącą życia przy nim, jednocześnie zastępującą mu matkę i będącą dla niego córką? Była to miłość, jaką przeżyć chciałby każdy, a powiedzieć o niej “prawdziwa”, to nie rzec o niej niczego.

*

Wyobrażam sobie jego ostatnią noc. Pracował do końca; bez przerwy poprawiał, uzupełniał. W kącie łóżka on, po przeciwnej stronie pokoju Celesta, nagle podobna do Franciszki z powieści i do Felicji z czasu Mamy, przypominająca kumoszkę Verudin, niekiedy Jupiena i Saint-Loupa jednocześnie. A mroczna cisza za paryskim oknem była tak nasycona wspomnieniami, że gdy na chwilę oderwał wzrok od zapisanych kartek, na szybie pojawiła się Balbec, Combray, Wenecja i młoda hrabina de Greffulhe w sukni z głogów.

Był już wycieńczony. Siedziała w pogotowiu, by, gdyby czegoś chciał, mogła mu podać. Lecz on już nie chciał niczego. I być może w ten swój odzyskany czas napisał: “[…] następuje rodzaj przesycenia sprawami, o których myślimy za wiele. Kto wie, czy okres, kiedy widziałem w nim aż tyle tajemnic, nie był prawdziwy. Ale, że nie są to okresy wiecznotrwałe, nie należy poświęcać zdrowia czy majątku na wyświetlenie tajemnic, które pewnego dnia przestaną nas interesować. […]”.

Wrażenia istot oraz ich imion i nazw nie są oddzielone od siebie, lecz związane z nadanymi im kształtami, sprzężone ze swoimi ocenami. Mimo to przecież stanowią ledwie cząstkę tych, które zostały opisane – gdyż, zmieniając perspektywę i poznając historię opowiedzianą nie przez subiektywny pryzmat osobowości Marcela Prousta, tylko uwiarygodnioną przez charakter księcia Błażeja de Guermantes, powstałby obraz odmienny od znanego z powieści, zaś w miejscu Jego imion i Jego zdarzeń, pojawiłyby się nowe…

Nazewnictwo, niezmienne od lat, razem z przybywaniem nowych objaśnień i podążających w ślad za nimi hipotez, traci pozycję monumentu i jest kwestionowane. Okazuje się podważalne, a ta rzekoma nieodwracalność oznacza, że nie ma rzeczy wiadomych na stałe – u Prousta “zawsze” nie istnieje (tak rozumiem nieskończoność tego dzieła).

*

Za młodu Marcel bywa na salonach, bo chce zbierać spostrzeżenia u źródeł: samodzielnie widzieć i wiedzieć. Ze względu na niepospolitą inteligencję, takt, dyskrecję, poprawną oględność ugodowych zapatrywań, jest na wspomniane salony zapraszany, mile tam widziany, oczekiwany nawet. Mówi na tematy neutralne, przelotnie fascynujące, chwilowo ciekawe, aktualnie modne, odporne na przeciwne sądy i znośne ze smakiem – ma wrodzony talent do bezkolizyjnego bycia w zgodzie z pozostałymi uczestnikami przyjęć. Natomiast własne, nieobiegowe przekonania, zostawia na później, rezerwuje dla “książki”. W niej umieszcza osobiste, często kontrowersyjne zdania, opinie, ośmieszające i nie do przełknięcia przez napuszone grono miałkich gospodarzy salonów. W nią pakuje wszystkie te dreyfusowskie treści, których wyrażania broniła mu etykieta.

Zostawia je na później – i to “później” nadchodzi nieodwołalnie. Cherubinkowaty lowelas, bawidamek, ulubieniec płci obojga, zrzuca skórę i zamyka się we wspomnieniach, krzepnie, pogrąża w nieustannie żywej pamięci. Byłe książątko i wczorajszy paź przeistacza się w myślący sarkofag z kompleksem poczucia winy.

*

Budowanie wymaga surowca. Proust zbiera więc, gromadzi, przetwarza znane rysy, gesty, ich różnorodność wydźwięku i z kilku nieraz odległych postaci powstaje jedna, pasująca do wznoszonych murów “katedry” (jak określa swoją książkę) – powieściowa mentalność zdolna do samodzielnego istnienia, będąca bardziej prawdziwą niż oryginał. Ludzie na nią złożeni przetrwają dłużej i bardziej wyraziście, aniżeli ich pierwowzory; z biegiem lat rzeczywistość staje się Historią, a fikcja – konkretem.

Efekt jest niebagatelny: w powieści “W poszukiwaniu straconego czasu” dzieją się stylistyczne cuda. Pod giętkim piórem pisarza zwykłe zjawiska przemieniają się w niezwykłe ujednolicenie: formy z treścią, słów z intencjami, tomów z rozdziałami. A każdy tom, rozdział, czy akapit odsłania coraz to nowsze i bardziej jeszcze nieznane ingrediencje człowieczej motywacji.

Osaczają pisarza pamięć i jej procesy. Twierdzi, że czas, który mu podarowano, jest limitowany trwałością organizmu. Uzależniony od sił witalnych, temperamentu, nastawienia do świata, od pozytywnego lub negatywnego stosunku do życia czy psychofizycznej aktywności. Marcel mówi, że nawet z punktu widzenia prostego realizmu upragnione przez nas krainy zajmują w każdej chwili w naszym prawdziwym życiu o wiele więcej miejsca niż kraj, w którym znajdujemy się istotnie.

Wspomnienia są dla Marcela dostępną nieskończonością, przędzą zdarzeń, strunami pamięci: to umykające życie. Proustowska przeszłość jest smutna, bo nie daje się zmienić, przefarbować, wykreślić; nie można jej złagodzić, rozcieńczyć, przeżyć od nowa.

Racje, powody, motywy istnienia jego bohaterów są rozpalane i przytłumiane przez płomienie ich uczuć. Przywary są zaletami, a zalety nabierają cech manier, skłonności, feblików. Tak dzieje się w przypadku Swana, którego miłość do Odety przeradza się z zazdrosnego nałogu pożądania jej – w przyzwyczajenie i obojętność. Jest to jednak wybór podyktowany świadomością nadciągającej starości: “można obserwować ten stan z końcem zbyt przewlekającej się egzystencji, nawet między dawnymi i najczulszymi kochankami, między przyjaciółmi związanymi najbardziej duchową więzią – począwszy od pewnego roku przestają podejmować trud widywania się, przestają do siebie pisywać i wiedzą, że już nie spotkają się na tym świecie” [“Czas odnaleziony”, PIW, 1979].

*

Czas to nieprzerwany kalejdoskop zdarzeń, kompozycja z chwil podlegających nastrojom. Krótka przerwa między wejściem do salonu Guermantów, a oczekiwaniem w bibliotece obok, wypełniona jest medytacją o już minionych zdarzeniach. O zdarzeniach już niemających uzasadnienia w teraźniejszości.

Lecz jest to chwila gęsta od reminiscencji: rozciągnięta na przeszło stustronicowy fragment ostatniego rozdziału powieści. W jej końcowy akord. Jest jej heroiczną próbą generalną uchwycenia, opisania i intelektualnego przeniknięcia w powstały po niej pamięciowy pogłos.

Czas powoduje nie tylko zewnętrzną, ale i duchową erozję; dostosowuje zmiany mimiki do ewolucji charakteru, a skazy występujące sporadycznie, przemienione w nagminne, stają się “zaletami”.

Demonstracyjne lata towarzyskiego ostracyzmu zacierają się razem ze zmętnieniem świadomości bohaterów “katedry” i ten, kto za młodu uważany był za szelmę, pod koniec swojego życia zyskuje miano nieszkodliwego piernika. Ludzie, ich uwiędła obecność, zaczynają wtedy ożywać; oświetleni i wydobyci z zakamarków Proustowskiego świata, istnieją w nim nadal.

Baron de Charlus, dumny, chełpliwy, majestatyczny, hardy, szampański, czterdziestoletni arystokrata ducha z tomu “W cieniu zakwitających dziewcząt”, na koncercie u księżnej de Guermantes jest już tylko stetryczałym pederastą, który, wielkim nakładem zwiotczałych sił, ledwie trzyma się na nogach i z trudem sepleni trzy po trzy (nie wszystkim i nie w każdym gremium pozwalał zbliżyć się do siebie. Jedną z pogardzanych przez niego postaci była pani de Sainte-Euverte, osoba niegodna jego sympatii. Lecz gdy na początku powieści on może demonstrować swoje towarzyskie fochy i dokonuje dzielenia znajomych na wartych ukłonu lub godnych zrzucenia ze schodów, to podczas ostatnich akordów składa owej pani zaskakująco serdeczne i bardzo nieoczekiwane pozdrowienia. Jednak nie jest to czołobitność adresowana do niej, są to raczej hołdy skierowane do zamglonych i niewyraźnych wspomnień tego siebie, kim był niegdyś: rzutkim magnatem i wyrafinowanym estetą, królewiątkiem, dandysem i znawcą epoki – a nie sparaliżowanym dziadygą z muzeum kwękających osobliwości).

Czas nieustannie igra z szalami wag; poglądy już raz ustalone, pod wpływem nowych zdarzeń mają nieraz odmienny kształt i są usprawiedliwione przez Prousta. Zmienność widzenia ludzi, w zależności od ich postaw i preferencji cenzurowanych modą, szacowana jest przez czas: albo byli potępieni za swoje upodobania, odsuwani od tak zwanego towarzystwa, traktowani wrogo, albo traktowani z szacunkiem przynależnym wiekowi, urodzeniu czy przymiotom znanym wtajemniczonym, a ukrytym przed postronnymi.
Odległość między przeszłością człowieka, a stanem z jego teraźniejszości, czas pomnożony o miejsca, nazwy zdarzeń, o ich sentymentalną atmosferę, jest niewyczerpanym źródłem, impulsem i prowokacją do jego nieruchomych podróży.
Czas były i wyobrażeniowy, hipotetyczny i oczekiwany, łączy się z przestrzenią czasu teraźniejszego; ofiarowuje bezmiar nieokreślonej czasoprzestrzeni. Twór odrębny i dotąd nie spenetrowany, ekscytujący i kuszący po kres.

Czas dla Prousta jest “możliwością” wyobraźni. Ile jej, tyle życia. Jeżeli mała, ograniczona sztukaterią nakazów i zakazów – żyje się krótko, szybko przemijająco. Jeżeli bogata, wielokierunkowa i wielopłaszczyznowa – czas ulega poszerzeniu o nowe, często tkwiące w psychice miejsca, imiona i zjawiska.

Jeżeli świat i jego niejednorodność wzmagają zaciekawienie i poznawcze apetyty, czas życia zostanie wypełniony. Jeżeli dominuje w nim pesymizm, ofiarowany czas będzie jałowy i bezproduktywny.

*

Inflacja znaczenia czegokolwiek przebiega w “transformowanym” rytmie ludzkiego czasu, razem z jego zmiennością.

Pod naciskiem społecznych przemian i nowych spojrzeń na nie, poprzednie obyczaje zostają zmyte z powierzchni wyznawanych norm, a ich miejsce zajmują te jeszcze niezużyte.

Tak samo “los”, który nie jest kwestią indywidualną, podlega pamięciowej wibracji. Jednostka nie decyduje tylko o sobie, nie ma też wpływu na kierunek swojej drogi. Jej drogę wyznacza przypadek, uwarunkowanie. Proust pisze: “rozmaite przypadki stykające nas z pewnymi osobami nie schodzą się z czasem, w którym je kochamy, ale, wyprzedzając nasze uczucia, mogą się dziać, zanim ów czas się rozpocznie, i powtarzać się, kiedy się skończył” [“W stronę Swana”, PIW, 1979, s. 357]. Zjawisko to również jest dla niego “interferencją pamięci” [“Strona Guermantes”, PIW, 1979, s. 313].

Uwarunkowanie to psychologia naczyń połączonych, topografia wrażeniowych fal, fal nakładających i znoszących się wzajemnie. Fal przekształconych w indywidualny, psychiczny obraz. To historia przemacerowana polityką, rodową genealogią, “łóżkowymi kwadrami uczucia…”. To nowy stan, którego nie można przewidzieć na podstawie poprzedniego [“Czas Odnaleziony”, PIW, 1979].

Dla Swana to Odeta: obojętnie jak postąpi on z miłością do niej, Odeta go nie pokocha. To również Gilberta: im bardziej narrator będzie starał się ją poznać i jakich by nie imał się sposobów, by ją do siebie przywiązać, zawsze będzie w nim tkwiła drzazga niepewności, imaginacyjne podejrzenie zrodzone przez coś niezauważalnego. Podobnie z Albertyną. Uwarunkowanie sprawia, że Odeta z kochanki Swana przepoczwarza się w czcigodną matronę de Forcheville, a jej córka, Gilberta, miłość narratora powieści [też Marcela], bryluje w świecie, który jej matce bronił dostępu.

Poznajemy młodych, by dostrzec ich starość. Widzimy ich w starości, by zobaczyć, kim byli wprzódy. Salon księżnej de Guermantes, początkowo nieosiągalny dla narratora, tak samo jak i narrator, zestarzał się i utracił poprzedni prestiż, stając się salonem zgrzybiałych szczęśliwców, po którym oprowadza nas Proust – konserwator pamięci: “rozkręcone albo połamane sprężyny mechanizmu odpychającego przestały funkcjonować, przedostawały się tu tysiące ciał obcych, odbierając temu środowisku wszelką homogeniczność, charakter, barwę. Faubourg Saint-Germain, niby stara zramolała matrona, odpowiadało już tylko lękliwymi uśmiechami bezczelnym lokajom, którzy pchali się na salony, pili oranżadę i przedstawiali swoje metresy” [“Czas Odnaleziony”, PIW, 1979, s. 928].

*

W epoce fizycznej aktywności Marcela modne były kontakty arystokracji ze środowiskiem artystycznym. Do dobrego tonu należało bywanie w tym otoczeniu. Dobrze widziane były także kontakty z ludźmi uzurpującymi sobie prawo do uchodzenia za wysublimowanych arystokratów ponieważ dla uczestników takich ugrupowań liczyły się tylko szyldy – w rzeczywistości ani jeden z nich nie należał do tych grup. Spotkania ich odbywały się w intelektualnych pieczarach naśladujących wielkopański sznyt.

Pisarz skarykaturował je, powołując do życia kulturalną stajnię prowadzoną przez panią Verudin, snobkę o sztampowych przekonaniach, pretensjonalną, zarozumiałą, prymitywną, próżną mitomankę, przeświadczoną o nieocenionych walorach swojego groteskowego w rzeczywistości gustu. Pani Verudin, manieryczna obłudnica pogardzająca arystokracją na początku powieściowego cyklu, w ostatnim tomie jest księżną de Guermants, księżną wybrakowaną, z przeceny i odrzutu, problematycznej kategorii – lecz księżną opisaną w “Almanachu Gotajskim”.

Jako że jej kulturalna melina salonowa w niczym nie mogła rywalizować z tradycyjnymi kuźniami elegancji i smaku, starała się obrzucać błotem wszystko to, co było poza jej umysłowym zasięgiem. Co było dla niej niedostępne i z tego powodu budzące odrazę. Nie była to wszakże odraza szczera i uzasadniona prawdziwym oburzeniem, ale – upozowana, fałszywa i zracjonalizowana. Pełniąca rolę rekompensaty za własną ignorancję.

Ludzie należący do “cechu” bohaterki (nazywanego przez nią “paczką”), byli specjalnie dobierani: musieli dysponować uległym jej, plastycznym charakterem – charakterem kurka na dachu. Żwawy pomyślunek, dobrze naoliwiony mózg – były to zalety spoza ich kręgu. Walory mocno podejrzane, bo względne i niemierzalne, gdyż w jaki sposób mogła ocenić ich wartość? Jak, nie posiadając umysłowego oprzyrządowania, mogła stwierdzić, czy używający rozumu oddają jej cześć, czy z niej drwią? Dlatego, na wszelki wypadek, wolała otaczać się ludźmi o umyśle ażurowym.

*

Marcel umartwia się, ale z rezultatem – jego “katedra” zostaje zauważona, doceniona (i przynosi owoce do dziś). Przyjaciół pisarz nie ma. Początkowo nie zrywa niezbędnych mu więzi. Pracuje wśród ludzi poruszających się po rzeczywistości, zbiera, kompletuje materiały wyjściowe do “katedry”. Porównanie tego, co w nim jeszcze jest, z tym, co dla nich już stało się przeszłością, zdumiewa go. Uczy się ich od nowa; nadal są podobni do siebie sprzed lat, a jednak ich podobieństwo nie jest już tak zupełne. Poszarpani przez czas, należą do “żywych umarłych”, a w ich twarzach, siwych włosach i przygarbionych sylwetkach, obserwuje własne przeistoczenia – i choć stara się ich nie dostrzegać, z każdą chwilą są coraz większe. Ludzie, jak spłowiałe fotografie i meble po rodzicach, budzą co rusz nowe odczucia. Ludzie, z którymi utrzymuje kontakty nieożywione, należą do “znajomych doraźnych”, szachowych figurynek, potrzebnych chwilowo, sympatycznych do czasu – do momentu ich całkowitego rozgryzienia, poznania, dopóki są ciekawi, dowcipni, nadają się do snucia rozważań, potwierdzają jego powieściowe teorie bądź im zaprzeczają.

Wystarczy mu wniknąć w jedną myśl, by uruchomiła ona kolejne, równie ważne i pobudzające. Spotyka się z tymi ludźmi, robi, co w jego mocy, by nawiązać z nimi serdeczny kontakt, a gdy wyciągnie z nich to, na czym mu zależy, przestają go interesować, ponieważ są już ukończonymi elementami “katedry”, “istotami zrodzonymi z przeszłości” [“Czas Odnaleziony”, PIW, 1979, s. 829]. Ponieważ stanowili dla niego tworzywo: materiał do konstruowania postaci, zrywa z nimi, odchodzą na plan dalszy – niebyły, archiwalny i zielnikowy.

MAREK JASTRZĄB