BĄCZKOWSKI: Ostatnia nadzieja
Mimo, iż minęło tyle lat i nawet twarz ojca zatarła się w mojej pamięci, co z początku wywołało u mnie niedowierzanie, że coś takiego w ogóle jest możliwe, to doskonale pamiętam, kto dał nam adres znachora z Poznania. Udostępniła go nam znajoma babci, niejaka Nawrocka, którą zawsze podejrzewaliśmy o nieczyste intencje względem nas, a potwierdzenie tych presumpcji odnajdowaliśmy w ich quasi potajemnych spotkaniach, kiedy to wspomniana wyżej kobieta przemykała się między babcinymi rabatkami, niemal biegnąc w kierunku białego domku i nawet nie odwracała głowy w stronę rozłożystego orzecha, pod którym dziadek i moi rodzice raczyli się popołudniową kawą.
Babcia czekała na nią na przeszklonym ganku i skinąwszy tylko głową, co zawsze poczytywałem za element ich sekretnego kodu, prowadziła ją bez słowa do swojego pokoiku, gdzie deliberowały za szczelnie zamkniętymi drzwiami. Po spotkaniach z Nawrocką, babcia zawsze stawała się jakby inną osobą – znikało jej ciepło i w jego miejsce pojawiała się oschłość, co szczególnie bolało moją matkę, która, odkąd pamiętam, była spragniona czułości wyrażanej w bezpośredni sposób, której deficyt odczuwała w swoim małżeństwie, bo ojciec, skądinąd dobry i solidny mąż, nie znał języka jej uczuć i pod tym względem panowało między nimi totalne niezrozumienie.
Którejś wiosny ojciec zachorował i już po kilku miesiącach zaczął przypominać szkielet obleczony w zbyt obszerną piżamę. Do pewnego momentu żartował ze swojego stanu mówiąc, że posiadł tajemnicę najskuteczniejszej diety odchudzającej na świecie, ha, ha, i zrobi na tym fortunę, ale szybko jednak zamilkł przytłoczony świadomością nieodwracalnego. Nie miał też komu opowiadać żarcików, bo ludzie przestali do nas przychodzić, co teraz, po tych wszystkich latach, mnie nie dziwi, bo już wiem, że ludzie przestają przychodzić, kiedy pojawia się choroba. Nagle stają się bardzo zajęci, spotkani na mieście odwracają wzrok albo, jeśli okoliczności są sprzyjające, przechodzą na drugą stronę ulicy. Owszem, niektórzy czasami z lubością dopytują się o czysto fizjologiczne detale schorzenia, ale tacy też nie przychodzą, bo do zaspokojenia patologicznej ciekawości wystarczy im ustna relacja.
Tak więc ojciec chorował, chudł w oczach, a lekarze bezradnie rozkładali ręce i nawet nie bardzo potrafili zaoferować jakąkolwiek iskierkę nadziei, bo wszak każdy wie, że rak trzustki z przerzutami jest emblematem najokropniejszego onkologicznego nieszczęścia. Nawrocka ciągle przychodziła, ale teraz zwalniała kroku i przyglądała się ojcu w jakiś podejrzanie analityczny sposób. Wtedy jeszcze ojciec był w stanie pokuśtykać pod orzech i położyć się na leżaku, odwracając głowę w kierunku coraz bardziej blaknącego słońca. Nawrocka wypytywała też babcię o najbardziej intymne szczegóły jego choroby, o czym doniosła nam matka dosłyszawszy raz szepty staruszek dochodzące zza niedomkniętych drzwi. Pewnego dnia babcia oznajmiła, że Nawrocka ma adres znachora z Poznania, który na pewno uleczy ojca, tak jak uleczył już setki innych, śmiertelnie chorych ludzi, co potwierdza rozchodząca się po kraju fama i otaczający go nimb cudotwórcy.
– Trzeba natychmiast jechać do Poznania! – powiedziała babcia nieznoszącym sprzeciwu głosem.
Matka natychmiast podchwyciła ten pomysł, bo była już u kresu wytrzymałości psychicznej. Codziennie gotowała ulubione potrawy ojca: bitki cielęce, kopytka, pyzy, barszcz i szczawiową z jajkiem, a on tylko skubał jak ptaszek, nie chcąc robić jej przykrości i po zaledwie kilku kęsach odsuwał talerz z uprzejmym uśmiechem. Robienie mu zastrzyków z morfiny okazało się dla niej z wielu względów absolutnie niewykonalnym zadaniem i to ja słysząc: “Sławciu, chodź!” musiałem lecieć ze strzykawką i nakłuwać to biedne, pożółkłe ciało pięćdziesięcioletniego starca. Zaraz po podaniu narkotyku znikał z jego twarzy wyraz skoncentrowanego napięcia i ojciec zawsze mówił z ulgą: Dzięki ci, dobry człowieku!
– Pojedzie Sławek! – zdecydowała niemal od razu matka.
Już następnego dnia zaczęła czynić skrupulatne przygotowania, bo zawsze była zapobiegliwa i swój niebywały życiowy optymizm czerpała właśnie z owej zapobiegliwości, wykpiwanej zresztą przez ojca przez całe życie, bo on z kolei był wiecznym, zdającym się na łut szczęścia improwizatorem. Po pracy poleciała do PKO i wycofała z książeczki wszystkie milionowe oszczędności, bo trzeba pamiętać, że były to lata dziewięćdziesiąte, jeszcze przed denominacją, kiedy to w kraju szalała potężna inflacja. W domu rodzicielka odliczyła pewną sumę i poleciła mi kupić bilet na Dworcu Centralnym.
– Przecież mogę kupić przed samym wyjazdem. Po co tracić czas? – słabo zaoponowałem.
– Nie będziemy ryzykować. – oznajmiła stanowczo – Może zabraknąć!
Tak więc następnego dnia zaraz po powrocie ze szkoły wsiadłem w zapyziały pociąg podmiejski i pojechałem na stołeczny dworzec. Ustawiłem się w długiej kolejce i pół godziny później leciałem z powrotem na peron z bezcennym biletem w torbie. Po powrocie czekała już na mnie przygotowana przez matkę wałówka na drogę: trzy kanapki z ulubioną przeze mnie konserwą turystyczną, pięć jajek na twardo, dwa jabłka i termos z herbatą.
– Już? – zapytałem
– Jutro nie będzie czasu. Masz pociąg o 14:30, ja jeszcze nie wrócę z pracy. Napiszę ci zwolnienie z ostatniej lekcji.
To akurat było dobrą wiadomością, bo perspektywa czytania wypracowania pod bazyliszkowym wzrokiem pani profesor Malewicz przepełniała mnie trwogą.
– Masz tu dokładny adres. Będziesz musiał jakoś sobie poradzić. Może na dworcu znajdziesz punkt informacyjny, potem popytasz ludzi. – matka podała mi niechlujnie wyrwaną z zeszytu kartkę w kratkę z nabazgraną nazwą ulicy i numerami. – Nawrocka mówiła, że to w bloku na jakimś wielkim osiedlu.
Następnego dnia wszystko potoczyło się błyskawicznie. Z trudem wysiedziałem na lekcjach, podetknąłem wychowawcy zwolnienie pod nos i po kilkunastu minutach już leciałem na peron z przewieszoną przez ramię torbą. Pociąg przyjechał punktualnie, ale niestety był niemiłosiernie zatłoczony i w duchu gratulowałem sobie decyzji, żeby wykupić miejscówkę. W przedziale, jak to zwykle w pociągu, siedzący już pasażerowie powitali mnie wrogimi spojrzeniami widząc we mnie uzurpatora czyhającego na resztki wolnego miejsca i ostatnie gramy świeżego powietrza. Pociąg ruszył i dopiero wtedy zaczął się prawdziwy horror: siedząca przy oknie pulchna starsza pani poczęła świdrować wszystkich swoimi zbyt blisko osadzonymi oczami i zadawać im najgłupsze pod słońcem pytania. Częstowała też współpasażerów różnymi smakołykami, choć słowo częstowała nie jest tu najwłaściwsze. Rozwijała z rozmachem szeleszczące opakowania, brała do ręki jakiś kawałek i bezdyskusyjnie podtykała go komuś pod nos, albo kładła to coś na cudzym kolanie.
– Czy państwo dobrze sypiają? – zapytała nagle gromkim głosem, chcąc przekrzyczeć miarowy łomot kół.
– Przyznam, że mam z tym problem. – uprzejmie odpowiedział elegancki mężczyzna w średnim wieku.
– Podobnie ze mną! – zawtórowała młoda kobieta, która wsiadła w Kutnie.
– A ja śpię doskonale – chełpiła się starsza pani – Bo, proszę państwa, kto ma czyste sumienie, ten śpi jak suseł!
Wszyscy odetchnęli z ulgą kiedy wysiadła w Swarzędzu. Na dworcu w Poznaniu nie było żadnej informacji, więc musiałem się zdać na pomoc przechodniów. Kilka zapytanych osób nie miało pojęcia, jak dostać się do dzielnicy Rataje. Dopiero na ulicy, jeden z przechodniów wskazał mi właściwy przystanek tramwajowy. Kiedy dotarłem na osiedle, było już niemal ciemno. Ogromne, szare bloki robiły przygnębiające wrażenie, a całe, tonące w lekkiej, wilgotnej mgiełce osiedle przypominało labirynt ze złego snu. Chodziłem z kartką w dłoni od jednego betonowego kloca do drugiego i szukałem wzrokiem niknących w mroku numerów. W końcu znalazłem właściwą klatkę schodową i wsiadłem do rozklekotanej windy. Dojechałem na trzecie piętro i zdumiałem się widząc kilka osób siedzących pod ścianą jak w poczekalni. Okazało się, że wszyscy ci ludzie mieli umówioną wizytę u znachora. Przeraziłem się nieco, bo kolejka oznaczała bardzo późny powrót do domu. Uświadomiłem sobie, że matka zupełnie o tym nie pomyślała, koncentrując się jedynie na zadaniu dotarcia do cudotwórcy.
Siedziałem pod odrapaną ścianą przez półtorej godziny, obserwując tych ludzi, z których każdy nosił na twarzy znamię wielkiego nieszczęścia, aż wreszcie przyszła moja kolej. Wprowadzono mnie do najzwyklejszego, żeby nie powiedzieć banalnego, mieszkanka z boazerią w przedpokoju i wskazano pomieszczenie, w którym za biurkiem siedział starszy mężczyzna we flanelowej koszuli. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie słynnego znachora. Ten człowiek był statystycznym Kowalskim z nijaką twarzą portretu pamięciowego i bezbarwnym głosem.
– Dwa miliony. – powiedział.
W milczeniu wyciągnąłem saszetkę i podałem mu pieniądze. Mężczyzna umieścił banknoty w szufladzie z odrażającą skrupulatnością i popatrzył na mnie uważniej.
– Poproszę zdjęcie.
Podałem mu fotografię ojca, którą wedle instrukcji zrobiłem kilka dni wcześniej. Ukazywała ludzki szkielet w piżamie siedzący w fotelu przed telewizorem. Pamiętam, że miałem ogromne opory przez zrobieniem tego zdjęcia, bo nawet wtedy wydawało mi się to naruszeniem jakiejś intymnej granicy.
– Pański tata jest bardzo chory – powiedział znachor wpatrując się w zdjęcie. – W tej chwili przekazuję mu swoją moc. Proszę również, żeby zażywał kąpieli w wywarze ze skrzypu polnego. Gratisowo dam panu też płytkę wychwytującą złą energię. Proszę ją umieścić pod łóżkiem chorego.
W pokoju zapanowała przedłużająca się cisza. Uniosłem wzrok i zacząłem patrzeć w ciemny kwadrat okna, za którym chwiał się świerk targany podmuchami wiatru. Było w tym widoku coś groźnego i zarazem hipnotycznego. Potem bez słowa zabrałem zdjęcie i schowałem czarodziejski kafelek do torby.
Ojciec umarł trzy tygodnie później.
SŁAWOMIR BĄCZKOWSKI