TOMCZYK: Kurs na marzenia ze Steinbeckiem

Pierwsze wydanie “Zagubionego autobusu” noblisty Johna Steinbecka ukazało się w 1947 roku, czyli siedemdziesiąt siedem lat temu. Szmat czasu. Inna epoka. Inni ludzie.

Co zatem może proponować współczesnemu czytelnikowi opublikowana nakładem wydawnictwa Prószyński i S-ka powieść amerykańskiego pisarza? Czy polski odbiorca w ogóle zechce po nią sięgnąć, skoro notka z okładki jasno określa, kim są jej bohaterowie? “W Zagubionym autobusie [Steinbeck] uwiecznia przedstawicieli amerykańskiego społeczeństwa swojej epoki, nieustannie goniących za lepszą przyszłością”. Tyle od wydawcy. Brzmi zachęcająco? Dla mnie niekoniecznie.

Z recenzenckiego obowiązku sięgam po książkę. Lekturę rozbijam na dwa tygodnie. Ciągle coś mnie od niej odciąga. A to wyjazd, a to prace w ogrodzie lub skrobanie marchewki do rosołu. Jednym słowem robię wszystko, by odsunąć moment kontaktu z twardą okładką i historiami w niej zamkniętymi.

Kiedy w końcu redaktor Hebel, co prawda delikatnie i po dżentelmeńsku, przykłada mi nóż do szyi, wsiadam do autobusu i ruszam w trasę z innymi pasażerami. Za kółkiem Juan Chicoy, postawny Meksykanin z uciętym palcem, w którego żyłach tętni indiańsko-irlandzka krew. Dokładnie w tym momencie zaczyna się jazda, a właściwie – będę szczera – powolna podróż przez podtopioną deszczem Amerykę. Brzmi odrzucająco? Zaskoczę: otóż nie!

Czuję się jednak w obowiązku uprzedzić osoby ceniące wartką akcję i wszelkiego rodzaju suspensy – w autobusie, zwanym przez właściciela Sweetheart, wszystko dzieje się leniwie, jakby od niechcenia. Treść książki ujmę w jednym zdaniu: Juan Chicoy ma zawieźć pasażerów z Rebel Corners do San Juan de la Cruz, ale w trakcie kursu deszcz podmywa fundamenty mostu, przez który biegnie jedyna trasa, i podróż zostaje przerwana. Nie bez powodu posłużyłam się uproszczeniem. Przyznam, że książka, w której praktycznie nie ma akcji, jest w istocie wciągająca. A to za sprawą sposobu portretowania postaci.

“Zagubiony autobus” stanowi studium typów osobowości ludzkich. Steinbeck wyłuskuje z każdego bohatera najmniejszy szczegół, błahostkę, która zaważa na jego losie. Robi to umiejętnie, z wprawą biegłego psychiatry czy psychologa, ale także malarza na miarę mistrzów renesansu. Nie ocenia. Pozwala czytelnikowi dokonać wyboru w tej kwestii. Rzuca światło na modele charakterystyczne: macho rodem z “Desperada”, krościatego chłopaka zapatrzonego w mentora, brzydulę ślącą listy do hollywodzkiego amanta, komiwojażera-hochsztaplera, zachłannego biznesmena pragnącego poklasku oraz jeszcze na kilka innych, równie ciekawych postaci. Wśród nich szczególną sympatię czuję do Camille, aktualnie bezrobotnej striptizerki.

Każdą z postaci łączy pogoń za lepszą przyszłością, co obiecywał Prószyński na okładce. Okazuje się, że nawet zamożny pan Pritchard, któremu na pierwszy rzut oka niczego nie brakuje, ma niezaspokojone pragnienia. Steinbeck pokazuje, że w każdym człowieku tli się ogień pożądania, a walka o lepszą przyszłość nigdy nie ustaje. Niezależnie od warstwy społecznej, wieku, pochodzenia czy płci.

“Zagubiony autobus” to uniwersalna opowieść o człowieku i jego pragnieniach. Mimo upływu prawie osiemdziesięciu lat od jej napisania, nie dostrzegam anachronizmów. Marzenia się nie starzeją, niezależnie od czasu i miejsca. Gdyby powieściowe Rebel Corners zamienić na pierwszą z brzegu Wólkę Kozodawską, czas ustawić na teraźniejszy, a bohaterom nadać polskobrzmiące nazwiska, byłaby to bardzo współczesna historia o Polkach i Polakach z zaskakującym zakończeniem.

Warto sięgnąć po Steinbecka i przejrzeć się w nim jak w kałuży, w której ugrzęzła Sweetheart. A nuż zobaczy się tam swoje odbicie?

KATJA TOMCZYK

 


John Steinbeck, “Zagubiony autobus”, przekł. Andrzej Nowicki, Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Warszawa 2024.