BILIŃSKA-STECYSZYN: Wspominki Szekspirowskie

Fot. Na zdjęciu Bożena Adamek w spektaklu Teatru TVP “Romeo i Julia” (1974).

Dokładnie pięćdziesiąt lat temu dla Teatru Telewizji zrealizowano “Romea i Julię” w reżyserii Jerzego Gruzy. Spektakl powstał w 1974 roku. To były czasy Gierka i prezesa Szczepańskiego, bardzo dobre dla Telewizji Polskiej. Młodziutcy Bożena Adamek i Krzysztof Kolberger w głównych rolach byli tacy ładni, wzruszający. Dziś, po tylu latach, gdy ogląda się tę inscenizację ponownie, są piękni i młodzi tym bardziej. Muzykę do spektaklu skomponował Andrzej Kurylewicz. Pewne frazy warstwy dźwiękowej przedstawienia zapowiadają piosenkę Wandy Warskiej, która potem towarzyszy napisom końcowym: “Nad Kapuletich i Montekich domem, spłukane deszczem, poruszone gromem, łagodne oko błękitu”, niczym baldachim wieczności, współczujący(?) obojętny(?) wobec tragedii młodych kochanków…

Bardzo lubię tę piosenkę. Lecz jeszcze bardziej – inną piosenkę “szekspirowską” (i w ogóle całą ścieżkę dźwiękową), “What is a Youth” z filmu Franca Zeffirellego, z przepiękną muzyką Nino Roty. Bo sztuka Gruzy to dla mnie “Romeo i Julia” Numer Dwa. Numerem Jeden jest właśnie ekranizacja Zeffirellego, z roku 1968. W czasach gdy powstawała, byłam smarkulą. Pamiętam, głównie z “Kobiety i Życia”, informacje na temat tego filmu, zanim jeszcze wszedł na nasze ekrany. Szczególnie ciekawe były te o odtwórcach głównych postaci, wiekiem bardzo zbliżonych do bohaterów dramatu. Nigdy wcześniej w kinie nie odtwarzali ich aktorzy tak młodzi. Szekspirowska Julia ma czternaście lat. Zagrała ją dziewczyna ledwie o rok od niej starsza, piętnastoletnia, śliczna Olivia Hussey. Nastolatka! Jakież to było dla mnie ekscytujące. A Romeo, czyli siedemnastolatek Leonard Whiting! Ach, jaki on był ładny. Nie śledziłam potem kariery filmowej tych dwojga aktorów, ale w rolach młodziutkich zakochanych zapamiętam ich na zawsze.

Gdy film Zefirellego po kilku latach trafił do Polski, mogłam go wreszcie zobaczyć w kinie – podczas wakacji między trzecią a czwartą klasą liceum. Całe kino, nabite tak, że szpilki byś nie wetknął, płakało. Tak to zapamiętałam, bo sama ryczałam strasznie. Pamiętam nawet, że w moim rzędzie czyjaś chusteczka na otarcie łez (taka “materiałowa”, papierowe były wtedy rzadkością) wędrowała z rąk do rąk.

Film Baza Luhrmanna, z Claire Danes i Leonardo DiCaprio w rolach głównych, to dla mnie “Romeo i Julia” Numer Trzy, choćby dlatego, że tę ekranizację widziałam największą ilość razy, bo przez kilka lat z rzędu “puszczałam” ją moim uczniom. Zrealizowana w 1996 roku, dziś też już leciwa, ale wtedy najbardziej dla nich współczesna i interesująca, barwna i głośna, z wojną gangów, narkotykami i krwawą strzelaniną w tle. I z miłością na pierwszym planie, radośnie dziecinnym zakochaniem się od pierwszego wejrzenia, miłością skazującą dwoje niewinnych na tragedię, której już żadne moce nie odwrócą. To na młodzieży wszystkich epok robi przejmujące wrażenie. No i Claire Danes, grając Julię, również była młodziutka, a DiCaprio też niewiele starszy.

A, co tam odtwórcy ról głównych. Piękni, młodzi i wzruszający, lepiej lub gorzej udający miłosną grę. Ale Merkucjo! To jest dopiero kąsek dla aktora drugiego planu. Jak to często w sztuce teatralnej i filmowej bywa, drugoplanowi przyćmiewają głównych. Przykłady można by mnożyć, pierwszy z brzegu: nieżyjący już Alan Rickman. W filmie “Robin Hood, książę złodziei” Kevin Costner był, owszem, sympatycznym Robin Hoodem, ale to Rickmana się pamięta, genialnie grającego szeryfa Nottingham. Nawet nie znałam nazwiska aktora grającego Merkucja w moim “Romeo i Julia” Numer Jeden (dopiero teraz poszukałam w necie: John McEnery) – a do dziś słyszę jego głos, gdy mówi o Mab, małej bogince marzeń o miłości, która “nocami plącze końskie grzywy”, a potem, pchnięty ostrzem Tybalta, wygłasza przedśmiertelną tyradę, przeklinając zwaśnione rody. A jeszcze lepszy w tej scenie był Wojciech Pszoniak w moim Numerze Dwa. Jego Merkucjo do końca dowcipkował, choć umierał i o lepsze walczyły w nim rozpacz z niedowierzaniem, kpina ze złością. Świetnie to Pszoniak zagrał. W Numerze Trzy Merkucjo, w srebrnym damskim biustonoszu i minispódniczce na balu u Kapuletów, też przykuwa uwagę widza, choćby dlatego, że zagrał go aktor ciemnoskóry (Harold Perrineau).

“Makbet”, jak chyba wszystkie dramaty Szekspira, też miał wiele ekranizacji i inscenizacji teatralnych. Moją Numer Jeden jest ta, którą widziałam w telewizji jako nastolatka – spektakl miał premierę w roku 1969, reżyserował go Andrzej Wajda, w rolach głównych wystąpili Tadeusz Łomnicki i Magda Zawadzka. Aktorów, którzy dopiero co zdobyli ogólnopolską popularność jako Baśka i pan Wołodyjowski ze słynnego serialu, reżyser dość przewrotnie obsadził w roli krwawych morderców. Do dziś mam ciarki na plecach na wspomnienie Magdy Zawadzkiej – obłąkanej Lady Makbet,  wykrzykującej “Precz, przeklęta plamo!” i usiłującej zmyć z dłoni zapach krwi, którego nie przytłumią “wszystkie wonie Arabii”. Podobali mi się też bardzo – tylko z urody, bo nie za wiele mieli do zagrania – dwaj młodzi wtedy bracia Englertowie w rolach synów Duncana.

O kreacjach Łomnickiego napisano już tyle, że nie śmiem dodać ni słowa. Więc na koniec przytoczę tylko anegdotę, jak to po kilku dniach prób sceny uczty zaczęto ją rejestrować, a do zjedzenia było mięsiwo od kilku dni niezmieniane, więc już mało świeże – i Łomnicki, aktor totalny, przełknął, co miał przełknąć, nawet nie mrugnąwszy okiem.

HANNA BILIŃSKA-STECYSZYN