KARECKA: W pogoni za…
Dawno, dawno temu… Nie. Wcale nie tak dawno i wcale niedaleko, tylko tuż za rogiem stał kiosk. Zwyczajny. Z gazetami, z czasopismami i ze sprzedającą przeźroczystą jak woalka panny młodej.
W kiosku tym kupowałam bilety autobusowe. Najpierw ze zniżką szkolną, potem studencką, a w końcu bez żadnej z nich. I właśnie tak bezzniżkowo zaczęła się dorosłość.
Dorosłość niewiele zmieniła. Nie zwiększyła drastycznie ilości zmarszczek na mojej twarzy. Nie wniosła w posagu mądrości ani nie podarowała kluczy do własnościowego mieszkania. Pomnożyła jedynie troski i zaczęła dodawać co roku nową kombinację cyfr w kalendarzu wieczności.
Jak więc widzicie, nie było powodu, by się nią zbytnio przejmować. A jednak nigdy nie powinno bagatelizować się dorosłości. Nawet gdy okazuje się tylko suchymi faktami w CV. Ale, ale… to nie miała być historia o dorosłości, wróćmy zatem do… kiosku.
Obok niego był przystanek. Nie żaden tam nowoczesny, oszklony, lecz zwyczajny, pełen przeciągów i deszczowych kropel w niepogodę. Ludzie stali na nim zawsze, gdy czekali na autobus, a czasami, kiedy wypatrywali okazji na spotkanie wcale nie z księciem z bajki czy z księżniczką (tą od ziarnka grochu).
I tu właśnie stanęłam kiedyś i ja. Niepozorna istota o szarych oczach i znoszonych butach. Pełna szklistych spojrzeń obojętnych obcych i zdań, które nie znalazły komunikatywnego adresata.
Przystanek okazał mi przyjazne uczucia. Nie wiało pod nim, nie siąpiło. Dookoła było ciepło i wiosennie, chociaż październik rozpierał się już wygodnie w parkach i na skwerach gubioną wciąż gdzieś zielenią.
Stałam na przystanku i czekałam. Autobusy przejeżdżały. Zostawiały liczbowe znaczniki w pamięci krótkotrwałej i rozpływający się w oddali widok wydętych obrazą odwłoków, pewnych tego, że to właśnie do nich powinnam była wsiąść.
Ale nie wsiadałam. Patrzyłam.
Pani w kiosku nie zasuwała okienka. Pozwalała ostatnim promieniom słońca docierać do jej skondensowanej rzeczywistości.
Zazdrościłam promieniom. Mogły zobaczyć to, na co tak długo czekałam. Tajemniczą twarz sprzedawczyni.
Uparłam się, że ja też dokonam tego, co one. Czekałam więc dalej, wpatrując się w skupieniu w drzwi kiosku.
Nagle otworzyły się. Zamarłam w oczekiwaniu na odpowiedź. I… nic… Przeźroczystość popłynęła wolnym krokiem w stronę przystanku. Zajęła na nim miejsce siedzące i ani rusz nie chciała nabrać konturów. Patrzyłam.
Chciałam twarzy, dłoni, stóp. A tu siedziała tylko mglista nijakość, odwrócona do mnie plecami tożsamość.
Chciałam nią potrząsnąć. Krzyknąć, by BYŁA, ale nie umiałam. Mogłam za to zrobić coś innego – wsiąść za nią do autobusu i zobaczyć, dokąd pojedzie.
Tak też zrobiłam. Weszłam za nią do pojazdu, zajęłam miejsce tuż za jej plecami. Kierowca ruszył. Mijaliśmy kolejne przystanki, oddalając się od kiosku jak wiosna od zimy. Zaczynałam się niecierpliwić, spoglądać coraz częściej przez okno, tracić czujność. Na szczęście trasa dobiegła końca. Autobus zatrzymał się po raz ostatni. Wszyscy pasażerowie wysiedli, moja tajemnicza sprzedawczyni również.
Podążyłam za nią, trzymając się na tyle blisko, by czuć jej nikłą woń, i na tyle daleko, by nie deptać jej po piętach. Szłam dalej niż cień, bliżej niż łowca… I… zgubiłam ją.
Weszła we mgłę na moście. Scaliła się z nią. Szum rzeki nie okazał zdziwienia.
Wróciłam tym samym autobusem. Pod kiosk, z którego wyszła…
DOROTA C.T. KARECKA